poniedziałek, 30 czerwca 2014

Ciężka jazda nr 8 - recenzja: Illusion "Opowieści"

(Info dla leniwych lub niecierpliwych - recenzja jest niżej.)
Tytułem wstępu:

W 1999 r. zespół Illusion zakończył działalność, a tysiące fanów tej trójmiejskiej formacji, w tym oczywiście ja, włożyło żałobne barwy. Skończyło się bowiem coś bardzo ważnego. Muzyczny ewenement, którego istnienie trwało zdecydowanie zbyt krótko, w jednej chwili osierocił całą rzeszę swych wiernych i oddanych wyznawców. Na polskiej scenie powstała wielka dziura, której wypełnienie równie wartościową treścią zdawało się być niemożliwością. Zrobiło się pusto i cicho...


Tomasz „Lipa” Lipnicki stworzył zespół wybijający się ponad przeciętność, nieszablonowy, łamiący konwencje. Illusion był wówczas taki... niepolski, ale jednocześnie do bólu nasz. Potężny ładunek agresywnych, ciężkich dźwięków, fantastycznie wściekły wokal, dynamika i zróżnicowanie kompozycji oraz to, co dla wielu najważniejsze: teksty – zdecydowanie najmocniejszy punkt twórczości grupy. Inteligentne słowa, istotne tematy, głośne piętnowanie wszelakiej ludzkiej głupoty, każdej patologii i zła. Uwagę zwracała różnorodność: mocne teksty, a obok nich osobiste wiersze, które Lipa przemieniał w nastrojowe, mądre utwory. Tak, Tomasz Lipnicki jest nie tylko wybornym tekściarzem ale chyba przede wszystkim poetą polskiego rocka.
Ta kombinacja ostrej muzyki, ważnego, czytelnego przekazu i niesamowitej charyzmy frontmana okazała się strzałem w dziesiątkę. Illusion weszło do masowej świadomości i trwale się w nią wżarło.


Pięć albumów, w tym Illusion "4 – Bolilol Tour” - według mnie jedna z najlepszych, jeżeli nie najlepsza w ogóle koncertówka w historii polskiego rocka, zapadające w pamięć teledyski, mnóstwo występów, „(…) wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy”. Aż tu nagle... STOP!


W 2000 r. Lipa powołał do życia solowy projekt Lipali. Na taką wiadomość czekało mnóstwo „sierot” po Illusion. Niestety, wielu srodze się zawiodło. Złość i szybkość ustąpiły tu miejsca spokojnej, jakże innej niż dotąd muzyce. Album „Li-Pa-Li” zdecydowanie nie był tym, na co czekali spragnieni swojej porcji ciężkiego grania fani. Niemniej jednak płyta potrafiła przykuć uwagę. Tradycyjnie materiał czarował tekstami, a dźwięki cóż... Były po prostu inne. Zamykając oczy i zapominając na chwilę o korzeniach formacji można było się zasłuchać.
Kolejny album Lipy i spółki (Łukasz „Luk” Jeleniewski – perkusja i Adrian „Qlos” Kulik – bas /obaj dołączyli w 2003 r./), "Pi", pokazał, że grupa kieruje się na gitarowy, mocny tor. Choć ostro promowany w rozgłośniach singiel „Jeżozwierz” z ich następnej płyty „Bloo” był utworem lżejszym i przesadnie łatwo wpadającym w ucho, to Lipali potrafiło pokazać pazur. Luk, perkusista ceniony zarówno w kręgach rockowych jak i na wymagającej scenie jazzowej, przykuwał uwagę pełną polotu grą, równie swobodną przy szybkich, ciężkich numerach, jak i w tych łagodnych, zmuszających do większej precyzji i wyczucia. Lipa nadal pisał świetne słowa, wciąż potrafił od serca zaryczeć, zespół zaczął zyskiwać coraz większą popularność a społeczność oddanych fanów szybko rosła w siłę. Formacja zaczęła dużo i regularnie koncertować, dając się poznać jako perfekcyjna maszyna sceniczna.
Z każdym kolejnym albumem Lipali nabierało mocy, dojrzewało i rosło. Równolegle, pamięć o Illusion delikatnie blakła, ale też tęsknoty było jakby mniej. Ludzie niechętnie pogodzili się z faktem, że zespół raczej nie zostanie wskrzeszony. Na scenie istniała bowiem inna, silna formacja, której udało się wspomnianą wcześniej „wyrwę w polskiej scenie” skutecznie zasypać.
W 2011 r. Lipali wypuściło fenomenalny album koncertowy „Akustyk Live”. Na dołączonym DVD wyraźnie widać było, że zespół to jeden organizm, a sam Lipa sprawiał wrażenie artysty szczęśliwego, spokojnego muzyczną stabilizacją. Aż tu nagle...
W tym samym roku na rynku ukazał się album – kompilacja „The Best Of Illusion”. Niby nic niezwykłego. Największe klasyki na jednej płycie. Takich wydawnictw pojawia się przecież wiele. I tak by było i w tym przypadku, gdyby nie pewne szczegóły: dwa niepublikowane utwory - „Tron” oraz „Solą w oku”. Do tego drugiego powstał nawet teledysk. Starzy fani Illusion wyrwali się z długoletniego letargu. Na forach wszelkiej maści rozgorzały dyskusje o rychłej reaktywacji legendarnej grupy.


Rok później Tomasz Lipnicki, Paweł Herbasch, Jerzy Rutkowski i Jarosław Śmigiel dolali oliwy do i tak mocno już płonącego ognia. Illusion ponownie stanął na scenie! Panowie zagrali niewielką, trzykoncertową trasę, podczas której zarejestrowano album „Live”. Dwa krążki, CD i DVD, miały dać odpowiedź tym, którzy na występy osobiście nie dotarli, w jakiej formie jest obecnie zespół. Materiał oczywiście zawierał wszystkie najsłynniejsze kompozycje grupy, produkcja zarówno audio jak wideo stała na wysokim poziomie. Słuchając wyłącznie zapisu dźwiękowego nie miałem specjalnie do czego się przyczepić. Oczywiście koncert nie miał w sobie takiej cudownie przybrudzonej spontaniczności i energii co „Bolilol Tour”, ale wszystko inne było tak, jak trzeba.


Zaskakująco dla mnie samego, zapis wideo mnie nie powalił. Nie dlatego, że wyglądał źle. Kamery zarejestrowały to, co miały zarejestrować, jednakże ich obiektywy uchwyciły coś jeszcze – w występie Illusion nie było widać „chemii” między muzykami. Odniosłem wrażenie, że na tej wielkiej scenie każdy z członków grupy jest zupełnie sam, w swoim świecie. Nic nie iskrzy, wszelkie interakcje zdają się być trochę na siłę. Przyszli, zagrali, poszli. Każdy w swoją stronę. Być może to tylko i wyłącznie moje odczucie. Może wcale nie było tak, jak mi się wydawało. Może wspólny występ po latach, przed liczną, wygłodniałą publiką wywołał w muzykach Illusion tremę silniejszą niż zwykle? Nie wiem, nie będę drążył. Krążka z zapisem dźwiękowym słucham wciąż często i z ogromną przyjemnością. DVD kurzy się na półce.
Illusion grało a Lipali równocześnie tworzyło nowy materiał. Cztery miesiące po premierze koncertowego wydawnictwa swojej starej formacji, Lipa oraz Qlos i Luk wypuścili na rynek zdecydowanie najlepszy album w karierze Lipali - „3850”. Nagrywany w studio Rolling Tapes w Górach Sowich zawierał wspaniałe kompozycje, od tych delikatnych po wściekłe. Narodziły się refleksyjne i bardzo osobiste „Popioły”, genialny, bijący mocno i celnie protest-song „Oburzeni” czy „Najgroźniejsze Zwierzę Świata” - oficjalna piosenka XXI finału WOŚP.
Lipali wróciło na z góry upatrzoną pozycję, czyli na sam szczyt. A co z Illusion...?
Jeden lider, dwa ważne zespoły, z obu stron duże oczekiwania fanów. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Lipy wyścig ze sobą samym? Twórcza walka o różnorodność brzmień obu formacji? Która ważniejsza? Która bliższa sercu? Która priorytetem? Czy to w ogóle wykonalne?

Tomasz Lipnicki, w jednym z wywiadów, postawił sprawę jasno:
"Lipali to żona, którą kocham i chcę z nią grać, a Illusion to kochanka na boku, z którą kiedyś byłem, ale okazało się, że fajne relacje między nami pozostały, więc chcemy chodzić ze sobą od czasu do czasu do łóżka".
/Onet Muzyka ; 27 marca 2014/

W 2014 roku Illusion wydaje swój kolejny album studyjny - „Opowieści”.

Przechodzę do meritum.


zespół: Illusion
album: „Opowieści”
wytwórnia: Presscom – 2014


skład:
Tomasz „Lipa” Lipnicki – wokal, gitara
Paweł Herbasch – perkusja
Jerzy „Jerry” Rutkowski – gitara
Jarek Śmigiel – bas

utwory:
O trudzie wyboru | O iluzjach | O historii gatunku | O pracy nad sobą | Oddech | O przyszłości | O wartościach i prawdach wszelakich | O empatii | O pamięci po sobie


Do opisania tego albumu zbierałem się bardzo długo. Przede wszystkim z mojego olbrzymiego szacunku dla dokonań zespołu Illusion oraz z uwagi na wspomnienia, jakie mam z nim związane. Nie chciałem popełnić faux pas wynikającego z niedosłuchania czy niezrozumienia.
Bardzo czekałem na tę płytę, kompletnie nie wiedząc, czego mam się po niej spodziewać. Taki element niespodzianki to fajna rzecz. Nawet upublicznienie singla „O przyszłości” nie rozwiało całkowicie mgiełki tajemnicy. To cecha wykonawców dużego kalibru – nigdy do końca nie wiadomo, co będzie. Zwłaszcza, po tak długiej przerwie w tworzeniu.
Tomasz „Lipa” Lipnicki jest już artystą dojrzałym, lecz w żadnym razie nie przejrzałym. To człowiek inteligentny i szalenie wrażliwy. Wnikliwy obserwator rzeczywistości, potrafiący wspaniale przekuć własne przemyślenia w utwór muzyczny z tekstem zrozumiałym i bliskim słuchaczowi.
Pozostali muzycy Illusion to przecież również wielkie postaci polskiej muzyki. Nie tylko sprawni technicy dźwiękowego rzemiosła, ale nade wszystko instrumentaliści świetnie „czujący” sztukę.
To po prostu musiało znów odpalić!


„Opowieści” niejednego słuchacza zaskoczą. Tych, którzy spodziewali się łojenia a'la legendarna „Vendetta”, pierwsze przesłuchanie może nieco zbić z tropu. Illusion brzmi łagodniej, choć ich muzyka nadal aż kipi energią i emocjami. Nie da się uniknąć porównań z dokonaniami Lipali, ale też nie można oceniać płyty wyłącznie pod kątem podobieństw w obu zespołach. Wiadomo przecież, że na czele jednego i drugiego stoi ten sam charyzmatyczny frontman.
Jakie zatem jest najnowsze dziecko Illusion? Czasem delikatnie acz szczerze jadowite („O iluzjach”), chwilami refleksyjne („O przyszłości” - ukłon zespołu w stronę starych, wiernych fanów), momentami ciche i senne („Oddech”), innym razem wylewające swoją złość („O wartościach i prawdach wszelakich”). Transowe i poetyckie („O pamięci po sobie”) i dynamicznie pędzące przed siebie („O trudzie wyboru”). Wartościowe w każdej nucie i w każdym słowie.
To dziecię dojrzałe. Mądre doświadczeniem swych stwórców. Poród był zapewne ciężki, lecz w pełni samodzielny. Warto było się pomęczyć w bólach partych.

Aby w pełni docenić płytę „Opowieści”, trzeba się z nią oswoić. Wsłuchać się po brzegi, wchłonąć dźwięki, przeczytać teksty. Zanurzyć się w głębię i odpłynąć. I myśleć, myśleć, myśleć...

„Wachlarzem doznań
Rozumu ogień wzmóc
Cieszyć się swoim ja
Ze względu na czas
Tak mało go mało dla nas!”
„O pracy nad sobą”

Legendarny zespół Illusion powrócił płytą przemyślaną, bardzo mądrą i piękną, choć zdecydowanie nie łatwą. Słuchacz bezrefleksyjny raczej jej nie pokocha, natomiast odbiorca angażujący do przeżywania muzyki nie tylko uszy, ale również mózg, będzie z niej czerpał niewymowną przyjemność.

Brakowało was, Panowie. Oj, brakowało. Dziękujemy, że znów jesteście!


Linki:

niedziela, 29 czerwca 2014

Ciężka jazda nr 7 - recenzja: Olaf Deriglasoff "XXX"

zespoł: Olaf Deriglasoff
album: "XXX"
wytwórnia: Mystic Production - 2014


skład:
Olaf Deriglasoff - wokal, bas
Robert Misiek Szymański - perkusja
Andrzej Niski - gitara
Wojtek Kuzyk - gitara
Tomek Kasprol Kasprzyk - klawisze, bas, skrzypce
+ Goście

utwory:
CD 1:
Pieśń o Bohaterze | XXX Lat na Dziurawej Łodzi | Szuwary | Kosmodres | Marynarza Grób | Jesienna Deprecha | Emeryten Party | Ja Tu Jeszcze Wrócę | Arkadiusz | Maljčiki | Szpaner | Norwegia | Carrer Ample | Danka | Falochron
CD 2:
Chłopcy i Dziewczyny | Grzeczny | Kolacyja | Maratoner | Noże | Komandor Tarkin | Menda | Hola Goga | Perełka | Leżę, Leżę | Sopocka Plaża | Amorte | Jednorazowy | Siedzę, Siedzę | Mars Napada


 Słuszny wzrost, budząca respekt postura, szeroki, zawadiacki uśmiech, demoniczne spojrzenie, a na samym szczycie dumnie lśniąca łysa glaca. Tak, Olafa Deriglasoffa zwyczajnie nie da się nie zauważyć ani z kimkolwiek pomylić.
Od 30 lat artysta aktywnie uczestniczy w polskiej scenie muzyki rockowej i alternatywnej. Dla wielu „niedzielnych” słuchaczy, którzy niezbyt wnikliwie śledzą składy swoich ulubionych zespołów jest on zapewne tylko „zabawnym wielkoludem” z teledysków Kazika czy Püdelsów, charakterystycznym gitarzystą wyróżniającym się spośród pozostałych członków bandu, z którym akurat pojawia się na scenie. Nierzadko wszak bywa, że człowiek drugiego albo i trzeciego planu faktycznie okazuje się być motorem napędowym przedsięwzięcia.
Dzieci Kapitana Klossa, Apteka, Kury, Homo Twist, KNŻ, Yugoton, czy wcześniej wspomniani Kazik Staszewski i P
üdelsi – to najważniejsze formacje, w których Deriglasoff uczestniczył jako muzyk, a często przede wszystkim twórca i współtwórca materiału, od kompozycji po teksty.
W 2005 r. ukazała się pierwsza płyta sygnowana nazwą Deriglasoff Band - „Produkt”. Na krążku znalazły się takie (obecne) klasyki gatunku, jak „Kosmodres”, „Amorte” czy „Siedzę, Siedzę”.
Sześć lat później, rockowymi rozgłośniami radiowymi zawładnął znakomity utwór „Dyabeu”, zwiastujący drugie dziecko zespołu Olafa - album „Noże”, którego nakład w dość krótkim (jak na niezależne wydawnictwo) czasie, dosłownie wymiotło ze sklepów.
Cisza w obozie Deriglasoff Band zwiastowała ostatnimi czasy, że coś ewidentnie się szykuje. I faktycznie, kilka dni temu, nakładem Mystic Production, ukazało się muzyczne podsumowanie trzech dekad twórczej działalności artysty - Olaf Deriglasoff „XXX” - 2 płyty / 30 utworów / ponad 2 godziny muzyki / znakomici goście / zaskakujące przeróbki dobrze znanych numerów / niecałe 40 zł do wydania. Dla każdego fana polskiej sceny alternatywnej – pozycja zdecydowanie obowiązkowa.


Nie jest to na szczęście klasyczny „the best of”, czyli zlepek najpopularniejszych piosenek powyciąganych z różnych albumów i wepchniętych bez ładu i składu na inny nośnik. To by było zbyt proste dla Pana Deriglasoffa, którego wyobraźnia muzyczna zdaje się być nieograniczona. Podobnie, jak jego poczucie humoru. Jak można było się spodziewać, muzyk podszedł do sprawy nieszablonowo i z niemałym zapałem.
Co znajdziemy na krążkach? Długo by wymieniać...
„Szuwary” z repertuaru P
üdelsów zaśpiewane przez Melę Koteluk, „Jesienna Deprecha” Tymona Tymańskiego znakomicie „wypłakana” przez Czesława Mozila, Titus w utworze Homo Twist „Arkadiusz”, yugotonowe „Malcziki” (tutaj „Maljčiki") w mrocznej, industrialnej wersji, zaśpiewane w oryginale, kultowy numer Apteki „Chłopcy i Dziewczyny”, z gościnnym udziałem Michała Figurskiego, „Noże” - głos kobiecy: Anna Maria Jopek (!), koncertowe, akustyczne „Amorte” (piękna, nastrojowa wersja). O tym, że „Siedzę, Siedzę” informuje słuchacza Sidney Polak, a o tym, że „Mars Napada” obwieszczają na głosy: Joanna Kondrat, Bela Komoszyńska, Misza Figurski, Kuba Quka Kawalec, Igor Seider, Piotr Gutek Gutkowski, Wojtek Kuzyk i sam Olaf Deriglasoff, którego niski głos i perfekcyjna dykcja są ozdobą wszystkich numerów.
Uff, sporo tego. Może „co za dużo, to niezdrowo”? Według mnie absolutnie nie, choć moje zdanie, jako miłośnika takiego grania, będzie zapewne mało obiektywne. Słuchając longiem obu płyt, niektórzy mogą poczuć pewne znużenie, głównie z powodu długości materiału.
Warto wczytać się w dołączony do wydawnictwa booklet, w którym każdy utwór został przez Olafa krótko i treściwie opisany. Sporo anegdot i specyficznego (dla mnie wybornego) poczucia humoru.


Ciekawy przypadek, że the best of jednego tylko artysty może być istnym kompendium wiedzy o jakże wielu rejonach rodzimej sceny muzycznej z jej najlepszych lat. Olaf Deriglasoff, tworząc podsumowanie 30 lat kariery, stał się przy okazji autorem swoistej, dźwiękowej encyklopedii krajowego grania. To tylko świadczy o tym, jak wiele osobiście do niego wniósł. Szacunek!


Linki:

wtorek, 24 czerwca 2014

W internetach wykopane...

22 czerwca zakończył się Hellfest 2014.
Kto był? Łapka w górę!
No, nie za dużo tych łapek...
Cóż, ja też nie byłem.

W sumie nic straconego. ;)
Pod tym linkiem: http://concert.arte.tv/fr/collections/hellfest znajdziecie udostępnione online występy wybranych wykonawców. W całości! Oczywiście bez największych gwiazd, jak Black Sabbath czy Iron Maiden, ale i tak jest tam sporo ognia.

Na stronie ARTE Concert zamieszczono m.in.:
Emperor, Behemoth, Soulfly, Shining, Watain, Sepultura, Turisas, Equilibrium, Tsjuder, 1349 czy, o zgrozo, Sabaton.
Każdy koncert po około 50 minut. Miłego oglądania! :)




niedziela, 15 czerwca 2014

Ciężka jazda nr 6 - recenzja: Vader "Tibi Et Igni"

zespół: VADER
album: "Tibi Et Igni"
wytwórnia: Nuclear Blast Records - 2014  


skład:
Peter - gitary, wokal
Spider - gitary
James - perkusja
Hal - bas


utwory:
Go To Hell | Where Angels Weep | Armada On Fire | Triumph Of The Death | Hexenkessel | Abandon All Hope | Worms Of Eden | The Eye Of The Abyss | The Light Reaper | The End

Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, jak znakomitą i rozpoznawalną w świecie marką jest zespół Vader. Założona w 1983 r. formacja zdaje się być jak porządne wino – z wiekiem nabiera coraz więcej smaku, intensywnieje i szlachetnieje nie tracąc przy tym pierwotnej mocy. I, co najważniejsze, nie trąci korkiem.
W tej przebogatej karierze zdarzały się olsztynianom niewielkie „potknięcia” (czyt. płyty nie do końca dobrze odebrane przez fanów i krytykę), co jednak wcale nie oznacza, że były to słabe albumy czy jakieś utwory zrobione totalnie od czapy. Zjechany równo krążek „Necropolis” z 2009 r. miał oczywiście słabsze momenty, jednak bronił się jako cała, spójna i ogólnie porządna płyta. Za mało Vader w Vader? Bzdura. To był 100% roztwór mocno nasycony deathmetalową esencją. Widać ludzie mieli wówczas smak na inny rodzaj mocy. Ja nadal słucham go często i z przyjemnością.
Wydany dwa lata później „Welcome To The Morbid Reich” zdecydowanie był ukłonem zespołu w stronę tych fanów, którzy tęsknili za starym, bezkompromisowym brzmieniem, do jakiego Peter przez lata konsekwentnie ich przyzwyczajał. Materiał dosłownie urywał łeb.


Na „Tibi Et Igni” kazali nam czekać kolejne trzy lata. Czy było warto?
„Dla Ciebie i Ognia” - tak brzmi polski tytuł nowego dziecka Vader. I faktycznie – materiał chwilami pluje ogniem z głośników.
Otwierający krążek utwór „Go To Hell” rozpoczyna się ponurym intro, które narastając przechodzi z orkiestracji prosto w gitarowo - blastyczny galop. Nie ma przebacz. Ostro, szybko i dynamicznie. Oto death metal szlachetny!
„Where Angels Weep” i „Armada On Fire” kontynuują tę jakże intensywną jazdę. Uwagę przykuwają wściekłe solówki, którymi raczą na zmianę Peter i Pająk (sprytnie oznaczono je w książeczce z tekstami – piktogramy w tekście utworu informują kto kiedy masakruje swoją gitarę ;)
Wokal Petera brzmi fenomenalnie. Growl jest głęboki i potężny, a jednocześnie idealnie czytelny. Słucha się znakomicie.
„Triumph Of Death” - niejeden pan „true” zapewne się skrzywi słuchając tego utworu. Jest niesamowicie przebojowy i szybki. Wielu stwierdzi pewnie, że za bardzo. Moim zdaniem to zdecydowanie mocny punkt tracklisty. Przypomina mi katowską „Wyrocznię” w vaderowskiej wersji sprzed lat. Death/thrash metal znakomicie zagrany. Docenicie na koncertach, kiedy nie będziecie mieli już siły kręcić łbami do tej petardy ;)
„Hexenkessel” - mój faworyt. Utwór wspaniale się rozwija, narasta od szybkiego marszu po kanonadę. Tekstowo – czyżby Stalingrad...? Zupełnie, jakby człowiek trafił w sam środek wściekłej, pancernej bitwy. Idealnie pasuje jako tło do jednej z powieści Leo Kesslera o batalionie czołgowym SS Wotan.
„Abandon All Hope” już samym tytułem informuje słuchacza, by porzucił wszelką nadzieję na oddech ;) Jazda! Podwójna stopa tłucze wściekle, gitary tną równym rytmem. W skrócie, cytując fragment tekstu: „(...)Welcome to hell!!!!”
Kolejny atak przypuszcza „Worms Of Eden”. Jest coraz ostrzej. Gitary dziko skowyczą. I o to przecież chodzi!
Łapiemy powietrze... „The Eye Of The Abyss” ma łagodne intro. Jego niepokój zwiastuje burzę. Melodyjna solówka Pająka budzi do życia vaderowską machinę wojenną. Rozpędzony, energetyczny numer, którego zamknięcie ponownie należy do gitary Pająka. Wirtuozersko.
Przedostatni na liście, „The Light Reaper”, to również typowy, wściekły Vader w najwyższej formie. Panowie nawet na moment nie schodzą poniżej pewnego poziomu ładunku energii. Są tu zwolnienia, lecz nawet one są ciężkie i miażdżące jak przejazd walcem.
Płytę (w wersji jevelbox – a taką tylko mam) zamyka (a jakże ;) utwór „The End”. Melorecytacje w kantach – growl w refrenach. Tłuściutkie, soczyste brzmienie. Numer zdecydowanie „hymnowy”. Majestatyczny, mocny, transowy.
 
„Is this the end now?
(...)
This is not the end
This is NOT the end now!”



„Tibi Et Igni” to według mnie kolejny znakomity album w dorobku Vadera. Przykuwa uwagę od początku do końca. Jest różnorodny brzmieniowo, bogaty w dźwięki a przy tym konkretny, ciężki i po brzegi wypełniony agresją. Czy odkrywczy? A po co?! Vader już nie musi gubić się w poszukiwaniach swojej artystycznej drogi. Peter znalazł ją dawno temu i nieustępliwie nią podąża, nie oglądając się na innych. Za to należy się wielki szacunek Jemu i formacji, którą stworzył i którą od lat kieruje. Wymagać do Vader zmian czy oskarżać ich o wtórność to jak żądać od Lemmy'ego, by skierował Motörhead ku powermetalowym czy (o zgrozo) symfonicznym poletkom. Siłą grupy Vader jest wierność stylowi i konsekwencja w działaniu. „Dla Ciebie I Ognia” to tego najlepszy dowód.

 „In our dreams we may live forever
Immortal, indestructible
Like a god on the Throne
Like god on the Throne (...)”

Peter, ten sen już dawno stał się jawą.


sobota, 14 czerwca 2014

Zapowiedź:

Zakupy zrobione. :)
Vader "Tibi Et Igni" w wersji (niestety) jevelbox, bez dwóch bonus tracków i ogólnie w najbiedniejszej dostępnej odmianie. Tak to jest, gdy chce się mieć płytę "na już", a w najbliższym Empiku nie ma digi-packa :/ To nie pierwszy raz, gdy przez własną niecierpliwość musiałem po pewnym czasie zdublować zakup, aby mieć właściwe dla kolekcjonera wydanie. Podobnie było choćby z "Welcome To The Morbid Reich".
Druga pozycja z dzisiejszego koszyka to również Vader, lecz tym razem do czytania. "Vader - Wojna Totalna" autorstwa Jarka Szubrychta to pierwsza oficjalna biografia naszej rodzimej legendy death metalu. 429 stron historii grupy, od dziecięcych marzeń o sławie po najnowszy album.
Teraz postaram się szybko i wnikliwie ogarnąć oba wydawnictwa i za czas jakiś ośmielę się napisać coś mniej lub bardziej mądrego na ich temat.
Płytę przesłuchałem już kilka razy. Na gorąco mogę powiedzieć, że... Nie! Jeszcze nic nie mogę powiedzieć. Niech się najpierw nasycę. :)


piątek, 13 czerwca 2014

Pożegnanie Przyjaciela - zmarł Kuba Müller

One day
You'll look to see I've gone,
For tomorrow may rain so
I'll follow the sun.

Some day
You'll know I was the one.
For tomorrow may rain so
I'll follow the sun.

The Beatles - „I'll follow the sun”

Wczoraj, 12 czerwca, pożegnałem Przyjaciela.


Kuba Müller, człowiek, który żył muzyką.
Znakomity akustyk, miłośnik dobrego grania, gawędziarz, kawalarz, gitarzysta, świetny fachowiec, serdeczny przyjaciel i po prostu dobry człowiek.

Cenili, szanowali i lubili Go wszyscy, z którymi dane mu było się zetknąć na drodze prywatnej i zawodowej: od Jacka Kaczmarskiego, przez Leszka Możdżera po Piotra „Petera” Wiwczarka, bez podziału na gatunki muzyczne. Pracował z każdym, z każdym porozmawiał, nigdy nikogo nie zbywał. Chętnie pomagał, służył radą, a dowcipem ciął jak samurajskim mieczem.

Poznaliśmy się 15 lat temu, gdy zacząłem pracę w jednym z trójmiejskich teatrów. Kuba był tam akustykiem (równolegle pracował w słynnym, nieistniejącym już Guitar Center – sklepie muzycznym należącym do Waldemara Tkaczyka z Kombii). Na początku wydał mi się dość oschłym, zdystansowanym technikiem, niezbyt skorym do nawiązywania nowych znajomości, zwłaszcza z jakimś żółtodziobem, którego trzeba wszystkiego uczyć i non stop pilnować, czyli ze mną. Pierwsze tygodnie były istotnie trudne. Przygotowania do pierwszej tamtego lata premiery przebiegały w napiętej i chwilami nerwowej atmosferze. Wszyscy na wszystkich warczeli, informacje przekazywało się półsłówkami. Nie raz oberwało mi się od Kuby za zmianę ustawień w konsolecie, której de facto wcale nie dotykałem, bo nie należało to do moich obowiązków.
Czas płynął, spotykaliśmy się codziennie i wzajemnie obserwowaliśmy. Uczyłem się z Nim pracować, a On szczerze mówiąc nie zamierzał mi tego ułatwiać. I tak to trwało, aż do premiery spektaklu. Po niej całe napięcie wyparowało i zaczęła się przyjaźń, która trwała wiele lat.

Potrafiliśmy przegadać całe noce. Obaj byliśmy maniakami grupy Kiss. Nauczył mnie słuchać i rozumieć muzykę Tool. Pokazał mi Fun Lovin' Criminals. W pustym teatrze puszczał na maxa Eagle Eye Cherry. Dzięki niemu poznałem mnóstwo fantastycznych osób. Opowiadał barwne, zakulisowe anegdoty, których uzbierało mu się naprawdę wiele. Wspólne trasy Sopot – Warszawa – Sopot nigdy nie były nudne, a po wyjściu z samochodu bolał mnie brzuch od kilku godzin ciągłego śmiechu.

Kuba miał znajomych i przyjaciół chyba w każdym zakątku Polski. Kiedyś, na jednym z warszawskich osiedli, wyściskał się serdecznie z jakimiś osobami, które poznał przelotnie na koncercie w Berlinie.
Tak, Kuba zapadał w pamięć każdemu, kto go spotkał. I sam każdego pamiętał.
Przejście w jego towarzystwie przez Sopot trwało znacznie dłużej niż zwykle, gdyż na każdym kroku z kimś się witał, pogadał, pośmiał się, umawiał na później...


W tym tygodniu Kuba planował być w Warszawie, na konsultacji lekarskiej, która miała być ostatnią przed trudną operacją mogącą uratować jego życie. 

Na pogrzeb Kuby przyszło mnóstwo osób. Przykre jednak, że wielu „przyjaciół” nie raczyło się pojawić, by towarzyszyć mu w ostatniej drodze, ale cóż... Być może w obecnych czasach wystarczy "zapalić" [*] na facebookowym wallu.
The Beatles „I'll follow the sun” i Johnny Cash „Hurt” - te utwory odprowadziły Kubę. Sam je wybrał.

What have I become?
My sweetest friend.
Everyone I know
Goes away in the end.
And you could have it all,
My empire of dirt.

I will let you down.
I will make you hurt.

Johnny Cash - „Hurt”