album: "Tetramorph"
wytwórnia: Witching Hour Productions - 2015
skład:
Bleyzabel
Balberith – wokal
Patrick
Seth Bilmorgh – gitara
Nameless Immenus – gitara
Nameless Immenus – gitara
Groshek
– bębny
Rothep
Patiel – bas
utwory:
Tetrawind | Tetrawater | Tetrafire | Tetraearth
Zacznę od cofnięcia się
o pięć lat. W 2011 roku Nomad wydał album, który
wywołał u mnie gwałtowny opad szczęki.
Płyta zatytułowana „Transmigration of
Consciousness” to czterdzieści minut fenomenalnych dźwięków,
którym nawet na chwilę nie ośmiela się przeszkodzić cisza. Nie
istnieje tu pojęcie przerwy między utworami. Każda sekunda krążka
została po brzegi zagospodarowana przez najmroczniejszą z mrocznych
treść.
Kto nie słuchał „Transmigration...”,
powinien tę zaległość nadrobić jeszcze przed wrzuceniem do
odtwarzacza ostatniej płyty formacji z Opoczna. „Tetramorph” jest
bowiem dźwiękowym dziedzicem swego poprzednika. Dziedzicem, który
choć wystarczająco uzbrojony w mocne i szlachetne geny, postanawia
nadal ewoluować.
Tetramorf – symbol czwórpostaci, znany już
od czasów kultu boga Mitry. Wizualizacja czterech najważniejszych
gwiazdozbiorów Babilonu. Byk, Lew, Orzeł oraz Wodnik / Człowiek.
Personifikacja czterech żywiołów. Wielowiekowy, uniwersalny znak
wiedzy, nauki i natury, a także magii czy religii. To na nim Nomad
oparł filozofię swego mini albumu.
fot: Burning Abyss 'zine
„Tetramorph” to, a jakże, cztery utwory,
utrzymane w rozpoznawalnym, charakterystycznym dla Nomad stylu. Jest
to oczywiście death metal wysokiej jakości. Rozbudowane, lecz nie
rozwlekłe, kompozycje nie są zwyczajną ścianą brutalnego
jazgotu. Bogate aranżacje obfitują w zmiany tempa, klimatu i
nastroju.
Piętnaście minut, bo tyle trwa opisywana
przeze mnie płyta, upływa błyskawicznie. Otwierający ją,
dynamiczny i doskonale wprowadzający w album „Tetrawind”
niepostrzeżenie przechodzi w transowy, wciągający „Tetrawater”.
„Tetrafire” to według mnie najbardziej rozbudowany i diabelnie
chwytliwy numer, który konkretnie wkręca się w głowę. Płytę
zamyka „Tetraearth”. Niczym wyszeptana zaschniętym gardłem
modlitwa, przemija nie wiadomo kiedy.
Utwory na krążku wzajemnie się uzupełniają. Kolejny jest naturalnym następcą poprzedniego a ostatni może prowadzić wprost ku pierwszemu. Choć każdy może z powodzeniem istnieć jako samodzielny byt, dopiero połączone w jedno odsłaniają pełnię swej wyjątkowości. Oto symbol Tetramorf wykuty w metalu.
Z całą pewnością nie jest to muzyka
tworzona „pod publiczkę”. Zapomnijcie o lekkim i łatwym
odbiorze. To piekielnie inteligentne dzieło sztuki. Czuje się, że
Nomad tworzy przede wszystkim dla siebie, bez oglądania się na
pochlebców czy kłanianiu się klakierom.
„Tetramorph”, podczas słuchania, daje mi
niemal bliźniaczo podobny pakiet wrażeń co ostatnie dzieła
Mayhem. Dostrzegam tu pewne podobieństwa w strukturze kompozycji, surowości brzmienia, w
ładunku emocji i formie ich przekazu. Dotychczas to głównie
twórczość Norwegów sprawiała, że dźwięki, które płynęły z
głośników wiernie odzwierciedlały silnie skoncentrowaną dawkę
najmroczniejszej energii, jaką może dusić w sobie istota ludzka.
Muzyka Nomad również zawiera owo mroczne, magiczne „coś”,
powodujące przyjemny dreszcz pełznący po plecach w ślad za każdą
wybrzmiewającą nutą.
Za płytę „Tetramorph” ukłony i wyrazy
uznania należą się również wytwórni. Witching Hour Productions
kolejny raz udowodniło, że nawet mini album może być wydany
elegancko i z pomysłem. Unikalny wykrojnik digi packa oraz znakomita
oprawa graficzna sprawiają, że dzieło grupy Nomad jest w pełni
kompletne i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach.
fot: WHP
Apetyt
został rozbudzony, a moje oczekiwania wobec pełnego albumu są
teraz bardzo wysokie, lecz o ich zaspokojenie jestem dziwnie
spokojny. Pozostaje mi tylko ćwiczyć cierpliwość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz