czwartek, 3 lipca 2014

Dawno, dawno temu: zespół Limbonic Art w Warszawie

Naszło mnie dziś na wspomnienia.
Chyba każdy ma w głowie jakieś wydarzenia, które wryły się trwale w pamięć i nie pozwalają o sobie zapomnieć.
Ja mam takich dużo, a jednym z nich jest dzień 13 marca 1998 roku. Wtedy do Polski, po raz pierwszy w historii, zawitał norweski zespół blackmetalowy. Takiej okazji nie można było przepuścić.
Mimo, że od tego pamiętnego koncertu minęło już ponad szesnaście lat, wciąż mam wrażenie, jakby to było wczoraj.


Pod koniec roku 1997, w pismach branżowych, których zbyt wiele nie było, a i z dostępnością zdarzały się problemy (Empiki i kioski nie prowadziły, a warszawskie Dziuple dostawały niewiele egzemplarzy, oprócz „Novum Vox Mortis”, na szczęście), gruchnęła nie lada wiadomość: do Polski przyjeżdża zespół Limbonic Art. Band blackmetalowy. Z Norwegii. Taki prawdziwy, oryginalny! Prosto z ojczyzny wszelkiego zła, muzycznego bluźnierstwa, screamu i hałasu! Po raz pierwszy u nas!


Koncert w warszawskim klubie Riviera Remont. Super! Idę! Pognałem do Dziupli na Marszałkowską i kupiłem bilet. Mój pierwszy blackmetalowy koncert z zagranicznym headlinearem!
Tylko co to kurwa jest ten Limbonic Art...?! Do biletu dokupiłem jeszcze ich ostatnią kasetę, „In Abhorrence Dementia”. I bluzę (na wszelki wypadek – a nuż się spodoba?).
Tegoż wieczora planowane były tradycyjne, osiedlowe browarki na ławeczce (zimno było, no ale obowiązki obowiązkami...), lecz wyjątkowo odpuściłem sobie spotkanie towarzyskie. W kieszeni miałem nowiutką kasetkę zespołu, na którego koncert się wybierałem, a kompletnie nie wiedziałem, cóż to będzie za dzieło. Poszedłem prosto do domu, odpaliłem wysłużonego, przywiezionego ze Szwecji kaseciaka JVC (teraz takich nie robią... ;)) i zastygłem w oczekiwaniu, aż przeleci rozbiegówka (młodzi tego pojęcia nie znają :P ). Poszło intro, a mnie wbiło w krzesło.


Muzyka Limbonic Art brzmiała potężnie, monumentalnie i przytłaczająco. Melodyjne, elektroniczne orkiestracje genialnie współgrały z lodowatą wściekłością wokali, charakterystycznie bzyczącymi gitarami i tłukącym z iście szatańskimi prędkościami automatem perkusyjnym. Norweski duet wypluwał z siebie ścianę dźwięków godną co najmniej porządnego, klasycznego metalowego kwartetu.
Po kilku dniach intensywnego słuchania albumu, znałem na pamięć każdy riff, każde uderzenie automatu od bębnów i wszystkie teksty. W międzyczasie zaopatrzyłem się w poprzednie wydawnictwo zespołu, debiutancki materiał „Moon In The Scorpio” i wchłonąłem go jak gąbka. Byłem gotowy na koncert.

13 marca był typowym dniem przełomu zimy i wiosny. Było zimno i mokro. Lodowaty wiatr w kombinacji z padającym lepkim śniegiem tworzył namiastkę norweskiej aury. Idealny dzień na występ demonicznych Skandynawów.
Mając w kieszeni banknot o wysokim nominale – całe 20 złotych (na paczkę Spike'ów i kilka „wykwintnych” win powinno było wystarczyć) – szykowałem się do wyjścia. W drzwiach minąłem się z moim drogim wujkiem, który akurat postanowił wpaść w odwiedziny, a że, jak się okazało, był w szampańskim, wspomaganym czymś mocniejszym, nastroju, uznał za konieczne wsparcie mnie finansowo na okoliczność mej wyprawy, W tak oto niespodziewany sposób, mój stan posiadania środków płatniczych gwałtownie powiększył się o całe złotych 50. Czemu ten wątek jest tak ważny dla mojej opowieści? Wyjaśni się dalej.
Gdy dotarłem pod klub, czekał tam już całkiem okazały, zmarznięty i lekko podpity tłumek. Uskuteczniano tradycyjne rytuały sępienia na bilet, żebrania o fajkę lub łyczek jakiejkolwiek wody, mniej lub bardziej ognistej (królowały oczywiście wszelkiej maści alpagi oraz sort najtańszych dostępnych browarów), okazjonalnie zdarzały się niewielkie, wewnątrzwspólnotowe zadymy (chyba głównie dla rozgrzania skostniałych mięśni). Ktoś zmyślnie rozebrał drewniany płotek wokół trawnika, żeby rozpalić małe ognisko, ale niestety ochrona klubu Remont skutecznie uniemożliwiła pomysłowemu ciepłownikowi wdrożenie tego genialnego pomysłu. Zatem marzliśmy wszyscy cierpliwie, solidarnie i nawet niespecjalnie hałaśliwie.
Po kilku godzinach łaskawie otwarto bramy. W zasadzie to tylko drzwi. I to nie całe, a jedynie ich połowę. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak bardzo utrudniło to dostanie się do środka kilkusetosobowej, wyziębionej i generalnie delikatnie nietrzeźwej już zgrai metalowców. Dość powiedzieć, że panowie ochroniarze, kompletnie nie radząc sobie w roli bileterów, sięgnęli po środki zapobiegawcze w postaci kijów baseballowych oraz wszelkich znanych łysym glacom gróźb. Zator zrobił się jeszcze większy. Jeden z kolegów otrzymał od odźwiernych prewencyjny strzał w pysk, co skończyło się dla niego koniecznością szybkiej wyprawy na pogotowie celem poskładania nosa. (Koniec końców wrócił na imprezę, w mocno zakrwawionej koszulce i z opatrunkiem na twarzy. Załapał się nawet na cały set gwiazdy wieczoru. Poważnie zdeterminowany twardziel!)

Słów kilka o line-up'ie. Poza Limbonic Art, na scenie klubu Remont zameldowały się jeszcze trzy inne kapele. Pierwotnie miało być ich cztery, ale szwajcarski zespół Sadness raczył swój występ odwołać, co akurat przez wielu zostało przyjęte z ulgą (w tym samym roku grupa ta zakończyła działalność).
Wieczór otwierał występ Cold Passion. Niestety, z uwagi na problemy przed wejściem do Riviery, niewielu osobom udało się na niego załapać. Mnie również ominął.


Gdy wreszcie dostałem się do środka, na maleńkiej scence Remontu prezentował się już Asgaard. Wielkiego uznania jednak nie zdobył, głównie dlatego, że więcej osób stało wówczas w kolejkach do baru niż na sali koncertowej. Ja, wraz z częścią świeżo poznanej ekipy, spędziłem ich show w toalecie. Na dodatek damskiej. Było to bowiem jedyne miejsce, gdzie dało się znaleźć jakikolwiek kąt do posiedzenia i pogadania. Żeńska część publiki nie była tym faktem zachwycona, ale koniec końców obyło się bez awantur o sedesy.


W międzyczasie na scenie zaczął się rozstawiać przedostatni zespół, a był nim Behemoth, promujący swój najnowszy album „Pandemonic Incantations”. Po nieco przydługiej instalacji gratów, Nergal i spółka wkroczyli do walki. Odpowiednie makijaże, elementy zbroi, plucie ogniem i totalna... kakofonia. Sprzęt dźwiękowy i akustyka niewielkiej sali nie sprostały zadaniu właściwego nagłośnienia występu Pomorskiej Bestii. Słychać było niemal wyłącznie łomot perkusji, przytłumiony huk gitar i coś na kształt wokalu – wszystko zlane w jednostajny, irytujący i o wiele za głośny hałas.


Wtedy po raz pierwszy widziałem Behemoth na żywo. Ich wcześniejszą twórczość znałem bardzo pobieżnie i wybiórczo. To, co działo się na scenie przyciągnęło moją uwagę na tyle, że postanowiłem bliżej zapoznać się z muzyką tego zespołu. W kącie przy barze, na podłodze, rozłożony był niewielki merch. Kasety, naszywki, jakaś koszulka i... CD „Pandemonic Incantations” w horrendalnie wysokiej cenie – 50 zł (!). Nigdy wcześniej nie miałem w swojej kolekcji żadnego metalowego albumu wydanego na CD, a na diabelskim koncercie rogaty kusi wyjątkowo mocno. Wysupłałem więc banknocik otrzymany od wujka i dokonałem zakupu. Płytę upchnąłem w ciasnej wewnętrznej kieszeni ramoneski i dumny z siebie, choć z obawami, czy uda mi się jeszcze tego wieczoru zdobyć jakieś złotówki na browar, ruszyłem pod scenę. Z głośników płynęło intro z „In Abhorrence Dementia”, znakiem czego Limbonic Art byli już gotowi zawładnąć Warszawą.


Kiedy rozbłysły reflektory (Remont miał ich chyba ze cztery), a w ich blasku ukazali się Morpheus, Deamon, jakaś niewiasta od keyboardu oraz automat perkusyjny, w klubie rozpętało się istne piekło. Ciasna, klaustrofobiczna salka dla publiczności w jednej chwili przemieniła się w puszkę pełną jeszcze żywych sardynek z ADHD. Pogo w takim ścisku groziło naprawdę poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi. Wypuszczenie na rynek grubo ponad pięciuset wejściówek było sporym przegięciem. Dziś zapewne taką imprezę zwyczajnie by przerwano ze względów bezpieczeństwa.
Po pierwszym utworze sporo osób wycofało się do baru, by stamtąd, w bezpiecznej odległości oglądać występ Norwegów. Było na co popatrzeć, ale ponownie zawiodło nagłośnienie. Tym razem w głośnikach przeważały orkiestracje i automatyczne bębny. Jeżeli zespół miał w odsłuchach to samo, co publika na sali, to należy im się bezwzględny podziw i szacunek za nadrabianie miną.
Na twarzach typowy, skandynawski corpsepaint, długie lśniące włosy, którymi panowie fachowo zamiatali scenę, ochroniarzy i dwa pierwsze rzędy fanów, władcze pozy i czyste zło północy malujące się na ich obliczach. Atmosfera w klubie, choć piekielna, chwilami zdawała się być przeraźliwie zimna, jakby żywcem przeniesiona znad skutych lodem fiordów.
Występ Limbonic Art trwał chyba ponad godzinę. Zespół zaprezentował większość materiału z najnowszego albumu oraz kilka numerów z „Moon In The Scorpio”. Szczerze mówiąc nie pamiętam już, czy były jakieś bisy (na 99% musiały być, bo tak żywiołowa publika nie mogła przecież pozostać bez nagrody).
Klub Riviera Remont opuściłem, podobnie jak reszta ludzi, totalnie ogłuszony, wykończony, ale diabelsko szczęśliwy. Na zewnątrz, w mroźnych ciemnościach marcowej Warszawy , na swoją imprezę czekał już tłum hiphopowców. Co za kretyn wymyślił dwa skrajnie różne koncerty tego samego dnia, w tym samym miejscu, jeden po drugim?! Szczęśliwie obyło się bez wzajemnych zaczepek. Oni byli zbyt zdziwieni widokiem czarnej fali wylewającej się z klubowych czeluści, po naszej stronie zaś górę wzięło zmęczenie. Obie ekipy rozeszły się, każda w swoją stronę.

Moja muzyczna noc miała potrwać jeszcze dłuższą chwilę, ale już we własnych czterech ścianach. Do późnych godzin w odtwarzaczu kręciła się płyta Behemotha. Do dziś uważam „Pandemonic Incantations” za wielce udany album w bogatej i różnorodnej dyskografii Gdańszczan, a otwierająca go „Diableria (The Great Introduction)” nadal wywołuje ciary na plecach.


Limbonic Art widziałem na żywo jeszcze tylko raz, rok później, podczas ich wizyty na krakowskim Mystic Festival. Byli jednym z supportów megagwiazdy sceny norweskiej - wielkiego Emperora.
Duet promował wówczas album "Ad Noctum - Dynasty of Death". To już nie był ten Limbonic Art. Ich trzeci studyjny album (nie licząc wydanej w międzyczasie zlepki dawnych demówek - "Epitome of Illusions") zgubił gdzieś monumentalnego, symfonicznego ducha znanego z dwóch pierwszych płyt. Owszem, muzyka była znakomita, brutalna i szybka, ale emocje towarzyszące słuchaniu tego dzieło miały co najwyżej temperaturę letniej zupy. Przestali się wyróżniać na tle innych. Wyrównali do średniej, co według mnie gwałtownie zatrzymało ich artystyczną ewolucję.
Muzyczny kierunek obrany przez zespół na "Ad Noctum..." nie przypadł mi do gustu. Przestałem też śledzić z uwagą rozwój kariery tej formacji. Ponoć nadal istnieją, podobno wciąż nagrywają, ale jakoś mnie ku nim nie ciągnie. W mojej głowie, sercu i często w odtwarzaczu nadal goszczą wyłącznie "Moon in The Scorpio" oraz "In Abhorrence Dementia".