czwartek, 23 sierpnia 2018

Ciężka jazda nr 17 - recenzja: Bruce Dickinson "Do czego służy ten przycisk? Autobiografia"


autor: Bruce Dickinson                                               
tytuł: "Do czego służy ten przycisk? Autobiografia"
wydawnictwo: SQN - 2017










Mniej więcej dwadzieścia lat temu, w sopockich "tanich książkach" ulokowanych w nieistniejącym już budynku obok dworca PKP, wygrzebałem egzemplarz książki "Przygody Lorda Ślizgacza". Komiksowa okładka tego niepozornego tomiku biła po oczach wściekłymi kolorami, zaś tytuł napisany maidenowską czcionką zwyczajnie nie mógł umknąć mojej uwadze. Kupiłem ją za całe 2 złote, przeczytałem i szczerze się pośmiałem. Było to moje pierwsze zetknięcie z literackim obliczem Bruce'a Dickinsona. Na kolejne czekałem aż do ubiegłego tygodnia, gdy znalazłem czas, by nareszcie dowiedzieć się "Do czego służy ten przycisk?"


fot.: Djevelen | 130decybeli


Autobiografia to wyższa szkoła jazdy nawet dla sprawnego pisarza. Łatwo popaść z samozachwyt, koloryzować i upiększać fakty, doprawiać pikanterią mdłe fragmenty, czy wreszcie zatracić umiar i produkować dłużyzny. Przejechał się już na tym niejeden autor, któremu wydawało się, że ma coś do opowiedzenia i że, co gorsza, potrafi tego dokonać samodzielnie dzierżąc długopis. 

Jak zatem ta sztuka udała się człowiekowi zwanemu niegdyś Ludzką Syreną Alarmową? Cóż, wystarczy powiedzieć, że Bruce Dickinson panuje nad piórem co najmniej równie sprawnie, jak nad głosem. 

Należy zaznaczyć, że nie jest to biografia Iron Maiden, choć oczywiście zespół zasłużenie zajmuje w tej opowieści dużo miejsca.  
Dickinson pisze o sobie, człowieku wielu pasji i jeszcze większej ilości talentów. Nie o gwieździe czy celebrycie. Autor daleki jest od przedstawiania siebie w podobny sposób. Styl pisania barwny i przystępny (w żadnym razie prosty czy banalny), szybka narracja oraz elegancki, na wskroś brytyjski humor - wszystkie te cechy pozwalają Dickinsonowi błyskawicznie nawiązać  bliską więź z czytelnikiem.  Chwilami miałem wrażenie zgłębiania historii znajomego czy wręcz kumpla. Gawędziarskość formy to ogromny atut. Lubię książki, których wersy "wybrzmiewają" w głowie głosem narratora, w tym przypadku podbitym dodatkowo solidną porcją heavymetalowego grania. Audiobooki się chowają.

Bruce Dickinson jest szczery. Fragmenty życia, którymi postanowił podzielić się ze światem na kartach autobiografii wybrał w bardzo przemyślany sposób. Tylko wydarzenia ważne, bardzo ważne lub po prostu te ekscytujące. Nie ma tu zbędnych opisów "przyrody". Brak jest skandali, obrabiania komuś tyłka, sprzedawania gorących, zakulisowych historyjek. To nie ta liga. Dickinson nie chce i nie musi uskuteczniać bulwarowej pisaniny. Jako autor pokazuje dużą klasę i wie, czym jest powściągliwość, choć oczywiście muzycznych smaczków umieścił w książce bez liku. 
Strona po stronie ujawniają się kolejne oblicza Autora. Jest Bruce wokalista, tekściarz, pisarz, aktor. Poznajemy Dickinsona sportowca, biznesmena, pilota. Człowiek - orkiestra, pasjonat życia, wrażliwiec i uparciuch.  
Fragment opisujący wyjazd na koncert w ogarniętym walkami Sarajewie to bardzo mocny punkt książki, przypominający stylem najlepsze pozycje podróżnicze. Niczym rozśpiewany Michael Palin zrzucony w strefę wojny.
Pisząc o swej największej pasji, jaką jest awiacja, Bruce Dickinson wyraźnie się ożywia, wykazując niemalże dziecięcą radość i zafascynowanie. Droga, jaką przebył począwszy od marzeń podczas zabawy grą Microsoft Flight Simulator, po pilotowanie samolotów rejsowych oraz Boeinga 747 z Iron Maiden na pokładzie, jest długa, lecz barwna i wciągająca. Ciekawe, czy jako kapitana, a także człowieka obdarzonego dużym poczuciem humoru, nie korciło go czasem, by podczas turbulencji odezwać się przez interkom słowami: "- Scream for me, passengers!"?

fot.: Djevelen | 130decybeli
Uświadomiłem sobie, że praktycznie wszystkie albumy Iron Maiden oraz solowe wydawnictwa Bruce'a Dickinsona posiadam wyłącznie na mocno zajechanych kasetach. Chyba już pora na skompletowanie kolekcji winyli.


"Do czego służy ten przycisk" to znakomita lektura, którą warto polecić nie tylko fanom heavy metalu. Prawdę mówiąc nie trzeba nawet kojarzyć nazwy Iron Maiden, by wraz z Panem Dickinsonem udać się w fantastyczną podróż przez życie zwykłego angielskiego chłopaka, który nauczył się krok po kroku realizować swoje nawet najbardziej szalone marzenia. Inspirująca historia.

Na koniec muszę dodać kilka słów na temat historii mojego egzemplarza "Przygód Lorda Ślizgacza". Książeczka przeszła swoje, wędrując przez wiele miesięcy od jednego do drugiego czytelnika, każdorazowo wracając do mnie w coraz gorszym stanie. Powiedzieć dziś o niej, że wygląda jak wyciągnięta psu z gardła, to jak sprawić jej komplement. Jest jednak pewien drobiazg, który sprawia, że mimo opłakanego wyglądu, historia obleśnego Lorda ma na mojej półce honorowe miejsce. To własnoręczny podpis Autora.

fot.: Djevelen | 130decybeli

W listopadzie 1998 roku, po warszawskim koncercie solowego projektu Bruce'a Dickinsona, zespół jak gdyby nigdy nic wyszedł do grupki zziębniętych fanów czekających pod klubem Stodoła. Gitarzysta Richard "The Guru" Carette, zastępujący na tej trasie Roya Z, popijał Królewskie siedząc na schodkach autokaru koncertowego i spokojnie gawędził z ludźmi. Adrian Smith, którego autograf wówczas także znalazł się w książce, wyglądał na lekko speszonego gorącym przyjęciem, jakie mu zgotowaliśmy. Mimo to z uśmiechem przybijał piątki, podpisywał ludziom wszystko, po czym tylko dało się pisać i cierpliwie znosił powtarzające się co i rusz tradycyjne polskie "misiaczki". Tymczasem w głównym holu Bruce Dickinson podejmował wszystkich chętnych na uścisk dłoni, autograf czy zdjęcie, choć mało kto miał ze sobą aparat. Skromni, otwarci i serdeczni ludzie.
Czy dzisiaj coś takiego byłoby możliwe? Prawdopodobnie tak, ale raczej jako kosztowne Meet&Greet, pod nadzorem tłumu ochroniarzy i kogoś z managementu. Kiedyś było prościej.

czwartek, 9 sierpnia 2018

Ciężka jazda nr 16 - recenzja: Behemoth "God=Dog" single

zespół: BEHEMOTH
album: "God=Dog" /single - vinyl 7"/
wytwórnia: New Aeon Musick - 2018


skład:
Nergal - wokal, gitara
Inferno - bębny
Orion - gitara basowa
Seth - gitara


utwory:
Side Solve: "God=Dog" (album version)
Side Coagvla: "God=Dog" (alternate version)


"Czyż miałby Bóg mieszkać w psie? Nie! Lecz ci najwyżsi są spośród nas. Oni się będą radować, nasi wybrańcy: nie jest z nas ten, kto się smuci." 

Aleister Crowley "Księga Prawa" II:19 (tłumaczenie ze strony thelema.pl)

2 sierpnia 2018 roku, po trwającej cztery lata twórczej ciąży, Pomorska Bestia rozpoczęła poród. Jako pierwszy wychynął z jej trzewi sam Bóg. Bóg równy psu. "God=Dog". Singiel - morderca. Kusi melodią, spokojnym rytmem. Zachęca: "Głośniej. Zrób głośniej!" I wtedy uderza z całą mocą. Są ciary. Jest dobrze! Tekst inspirowany fragmentem crowleyowskiej filozofii zaczerpniętej z Księgi Prawa. Oprawiony bogato zaaranżowaną muzyką. Wykrzyczany niczym w amoku. Wyśpiewany zawodzącą, kapłańską manierą. Skandowany chórem dziecięcych głosów pod batutą growlingu. Ależ to intensywny i przepełniony pasją utwór!

fot: Djevelen | 130dB/h


Teledysk, który powstał do singla "God=Dog", odważnie i bezczelnie wznosi sztukę bluźnierstwa na nowy, nieosiągalny dotąd poziom. "Ołtarz z Isenheim" Grunewalda, "Objawienie apostoła Piotra przed św. Piotrem Nolasco" pędzla Francisco de Zurbarana, "Męczeństwo św. Bartłomieja" z tryptyku Jaume Hugueta czy wreszcie fragment "Sądu Ostatecznego" Hansa Memlinga - sceny inspirowane tymi wybitnymi dziełami sztuki przepływają przed oczami niczym ekspozycja z plugawego muzeum. Inscenizacje te zachwycają poziomem realizacji. Scenografia, charakteryzacja, rekwizyty, statyści - dbałość o szczegóły jest tu nieprawdopodobna. Farba i płótno zastąpione kamerą i światłem. Całość wchłania widza, rzucając go w sam środek cyfrowego malowidła. Uczta dla oczu, szpryca dla rozumu, głębokie rany cięte w uczuciach religijnych. Kolejny raz: Brawo! Teledysk można obejrzeć pod tym linkiem.

fot: Djevelen | 130 dB/h
Nie sposób pominąć kwestii oprawy graficznej singla, która tradycyjnie już stoi na bardzo wysokim poziomie. Wydawnictwa sygnowane logo Behemotha projektowane są zawsze niezwykle estetycznie, zaś druk wykonywany jest na materiałach wysokiej jakości. Nie inaczej jest w przypadku "God=Dog". Kartonik skrywający płytę ma przyjemną fakturę i wystarczającą grubość, by zapewnić zawartości bezpieczne przechowywanie. Wytłoczono w nim złote napisy i symbole, co dodało wydawnictwu elegancji. Wewnątrz, poza krążkiem znajduje się minimalistyczna wkładka informacyjna. Wystarczy.
Autorem artworku na okładce jest włoski malarz i rzeźbiarz Nicola Samori. Za projekt graficzny odpowiada Bartek Rogalewicz.

Behemoth wciąż dojrzewa, poszukuje, doskonali się, dopieszcza. Jego znakomicie rozpoznawalnym stylem nie targają rewolucje. Ewoluuje on natomiast w elegancki, nienachalny sposób. Naturalnie i niespiesznie.  

fot: Mateusz Orliński Dreamland Studio

Kiedy w kwietniu zapytałem Nergala o szczegóły dotyczące nadchodzącej płyty, odpowiedział z szelmowskim uśmiechem: "Posypią się pozwy". Czy miał rację, czas pokaże. Jedno jest pewne: nowe dzieło zespołu nie przemknie niezauważone.

Premiera 11 albumu Pomorskiej Bestii, noszącego tytuł "I loved you at your darkest" zapowiedziana jest na 5 października 2018 roku. Czarny Adwent czas zacząć. Jego kalendarzem niech będą kolejne newsy, fragmenty oprawy graficznej czy może następne single, których publikacjami Behemoth będzie podsycał i tak porządnie już rozpalony ogień.

środa, 20 lipca 2016

Ciężka jazda nr 15 - recenzja: Nomad "Tetramorph"

zespół: Nomad
album: "Tetramorph"
wytwórnia: Witching Hour Productions - 2015


skład:
Bleyzabel Balberith – wokal
Patrick Seth Bilmorgh – gitara
Nameless Immenus – gitara
Groshek – bębny
Rothep Patiel – bas


utwory:
Tetrawind | Tetrawater | Tetrafire | Tetraearth 

Zacznę od cofnięcia się o pięć lat. W 2011 roku Nomad wydał album, który wywołał u mnie gwałtowny opad szczęki.
Płyta zatytułowana „Transmigration of Consciousness” to czterdzieści minut fenomenalnych dźwięków, którym nawet na chwilę nie ośmiela się przeszkodzić cisza. Nie istnieje tu pojęcie przerwy między utworami. Każda sekunda krążka została po brzegi zagospodarowana przez najmroczniejszą z mrocznych treść.
Kto nie słuchał „Transmigration...”, powinien tę zaległość nadrobić jeszcze przed wrzuceniem do odtwarzacza ostatniej płyty formacji z Opoczna. „Tetramorph” jest bowiem dźwiękowym dziedzicem swego poprzednika. Dziedzicem, który choć wystarczająco uzbrojony w mocne i szlachetne geny, postanawia nadal ewoluować.

Tetramorf – symbol czwórpostaci, znany już od czasów kultu boga Mitry. Wizualizacja czterech najważniejszych gwiazdozbiorów Babilonu. Byk, Lew, Orzeł oraz Wodnik / Człowiek. Personifikacja czterech żywiołów. Wielowiekowy, uniwersalny znak wiedzy, nauki i natury, a także magii czy religii. To na nim Nomad oparł filozofię swego mini albumu.

 fot: Burning Abyss 'zine

„Tetramorph” to, a jakże, cztery utwory, utrzymane w rozpoznawalnym, charakterystycznym dla Nomad stylu. Jest to oczywiście death metal wysokiej jakości. Rozbudowane, lecz nie rozwlekłe, kompozycje nie są zwyczajną ścianą brutalnego jazgotu. Bogate aranżacje obfitują w zmiany tempa, klimatu i nastroju.
Piętnaście minut, bo tyle trwa opisywana przeze mnie płyta, upływa błyskawicznie. Otwierający ją, dynamiczny i doskonale wprowadzający w album „Tetrawind” niepostrzeżenie przechodzi w transowy, wciągający „Tetrawater”. „Tetrafire” to według mnie najbardziej rozbudowany i diabelnie chwytliwy numer, który konkretnie wkręca się w głowę. Płytę zamyka „Tetraearth”. Niczym wyszeptana zaschniętym gardłem modlitwa, przemija nie wiadomo kiedy. 
Utwory na krążku wzajemnie się uzupełniają. Kolejny jest naturalnym następcą poprzedniego a ostatni może prowadzić wprost ku pierwszemu. Choć każdy może z powodzeniem istnieć jako samodzielny byt, dopiero połączone w jedno odsłaniają pełnię swej wyjątkowości. Oto symbol Tetramorf wykuty w metalu.
 
Z całą pewnością nie jest to muzyka tworzona „pod publiczkę”. Zapomnijcie o lekkim i łatwym odbiorze. To piekielnie inteligentne dzieło sztuki. Czuje się, że Nomad tworzy przede wszystkim dla siebie, bez oglądania się na pochlebców czy kłanianiu się klakierom.

„Tetramorph”, podczas słuchania, daje mi niemal bliźniaczo podobny pakiet wrażeń co ostatnie dzieła Mayhem. Dostrzegam tu pewne podobieństwa w strukturze kompozycji, surowości brzmienia, w ładunku emocji i formie ich przekazu. Dotychczas to głównie twórczość Norwegów sprawiała, że dźwięki, które płynęły z głośników wiernie odzwierciedlały silnie skoncentrowaną dawkę najmroczniejszej energii, jaką może dusić w sobie istota ludzka. Muzyka Nomad również zawiera owo mroczne, magiczne „coś”, powodujące przyjemny dreszcz pełznący po plecach w ślad za każdą wybrzmiewającą nutą.

Za płytę „Tetramorph” ukłony i wyrazy uznania należą się również wytwórni. Witching Hour Productions kolejny raz udowodniło, że nawet mini album może być wydany elegancko i z pomysłem. Unikalny wykrojnik digi packa oraz znakomita oprawa graficzna sprawiają, że dzieło grupy Nomad jest w pełni kompletne i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. 

                                                                                              fot: WHP
 
Apetyt został rozbudzony, a moje oczekiwania wobec pełnego albumu są teraz bardzo wysokie, lecz o ich zaspokojenie jestem dziwnie spokojny. Pozostaje mi tylko ćwiczyć cierpliwość.


czwartek, 31 grudnia 2015

Lemmy sobie poszedł.

Koniec roku 2015 zapamiętam na długo.
Pod choinką znalazłem słuchawki sygnowane przez Motörhead. Dwa dni później, cierpiąc na kaca - mordercę, pamiątkę po wieczorze z Jackiem Danielsem (który też siedział pod choinką), wpadłem na chory pomysł rzucenia palenia. Minęły kolejne dwa dni i nagle jebło: Lemmy sobie poszedł.

Przez kilkanaście godzin, jakie upłynęły od upublicznienia tej wiadomości, o Lemmym napisano chyba wszystko i chyba wszędzie. Wspomnienia, kondolencje, anegdoty, archiwalia, zdjęcia, wideo i dźwięki, mnóstwo dźwięków.

Nazwisko Kilmister poznałem mając chyba całe 10 lat na karku. Oczywiście przypadkiem. Na otrzymanej w prezencie czteropłytowej kompilacji „Monsters Of Rock”, moją uwagę przyciągnęły dwa zespoły, których wcześniej nie znałem. Pierwszy – Hawkwind. Brzmiał inaczej, niż wszystko inne. Nie znałem jeszcze wówczas określenia „przyćpany”. Ich muzyka mnie przyciągnęła i zaciekawiła. Byłem nimi zachwycony.
Nagle z głośników huknął „Ace of Spades”, a mnie dosłownie poderwało z krzesła. Utwór tłukłem od rana do nocy. Na innej płycie ze składanki znalazłem jeszcze „Eat the Rich”. Czytałem na głos nazwę zespołu i za każdym razem jej brzmienie wywoływało we mnie dreszcz. Motörhead...
Kilka miesięcy później, dość przypadkowo znalazłem się w posiadaniu sporej, jak dla mnie w tamtym okresie, sumki pieniędzy (wszystko legalnie, acz niespodziewanie). Nie wahałem się. Gotówki pozbyłem się co do grosza w nieistniejącym już warszawskim sklepie Planet Music. Do domu wróciłem z dwoma albumami na CD (!): „Bastards” i „Orgasmatron”.
Potęga energii bijącej z tej muzyki była dla mnie niepojęta. Niby nic skomplikowanego, brzmienie brudne do granic, melodyjnie jak cholera. I szybko. Do tego zdarty, niemiłosiernie charczący głos wokalisty. Z głośników niemalże dało się wyczuć zapach tytoniowego dymu. I ja, gówniarz, wsiąkłem w ten cały Motörhead. Na amen.

Wiadomość o śmierci Lemmyego była szokiem, choć wszyscy doskonale wiedzieli, jak wyglądał jego styl życia. Był chodzącą reklamą Jacka Danielsa, a przyswajając dwie, trzy paczki czerwonych Marlboro dziennie, wzbudzał słuszne wątpliwości u wszystkich twierdzących, że palenie szkodzi zdrowiu. Miał także inne, nieoficjalne „słabostki”, zaś czas wolny spędzał w towarzystwie jednorękich bandytów.
Zdefiniował rock'n'roll, po czym sam stał się jego definicją i personifikacją. Ostatni z prawdziwych renegatów.
Odszedł tak, jak żył: szybko. Czy zostanie legendą? Był nią już od bardzo dawna. Bardziej już się nie da.

Wraz z Lemmym umarł Motörhead.
Licznik albumów studyjnych zatrzymał się na liczbie 22. Do tego wydawnictwa koncertowe, składanki, single... I tylko Phil Campbell i Mikkey Dee wiedzą, ile gotowego, nieopublikowanego materiału pozostało w przeróżnych skrytkach i dyskach.
Mam przeczucie, że jeszcze będzie na co czekać.



Ian Fraser „Lemmy” Kilmister                                                Motörhead
     24.12.1945 – 28.12.2015                                                     1975 – 2015



Wznoszę toast szklaneczką Jacka Danielsa.
W słuchawkach gra „We Are Motörhead”.
Nadal nie palę.



niedziela, 15 lutego 2015

Ciężka jazda nr 14 - recenzja: Venom "From The Very Depths"

zespół: Venom
album: "From The Very Depths"
wytwórnia: Spinefarm Records - 2015


skład:
Cronos - wokal, bas
Rage - gitara
Dante - perkusja



utwory:
Eruptus | From The Very Depths | The Death Of Rock'n'Roll | Smoke |  Temptation | Long Haired Punks | Stigmata Satanas | Crucified | Evil Law | Grinding Teeth | Ouverture | Mephistopheles | Wings Of Valkyrie | Rise



Zapłonął ogień i zaśmierdziało siarką, bo oto Venom powił swego kolejnego dźwiękowego bękarta.
 
Po ostatnich studyjnych dokonaniach tej formacji, nie spodziewałem się wiele po ich najnowszym dziele. Mówię to z przykrością. Od czasu albumu „Ressurection” sprzed piętnastu długich lat, moje uszy nie potrafiły bezboleśnie przebrnąć przez twórczość Cronosa i spółki. Każda kolejna płyta Venom była dla mnie mniejszym lub większym rozczarowaniem. Owszem, zdarzały się przebłyski w postaci pojedynczych, dobrych (lecz nie wybitnych) utworów, jednakże krążki „Metal Black”, „Hell” i „Fallen Angels”, jako twory całościowe, broniły się raczej słabo. Według mnie były zwyczajnie nudne i przewidywalne, a ich brzmienie można określić jako co najwyżej poprawne. „Ressurection” to dla mnie ostatni album Venom, na którym cokolwiek się działo.
Ukazanie się From The Very Depths”, czternastego studyjnego dzieła grupy, nie wywołało u mnie ulubionego dreszczu emocji. Nagrali, no to fajnie. Posłucham z przyzwyczajenia. Jak to dobrze, że istnieje Spotify!
No i posłuchałem...

Bezsensowne i niepotrzebne intro na szczęście jest krótkie. O wiele lepiej byłoby, gdyby krążek otwierał od razu kolejny utwór – tytułowy „From The Very Depths”, startujący od razu konkretną galopadą. Wściekle, szybko i cholernie melodyjnie. Kawał świetnie zagranego thrash'n'roll. Łeb sam zaczyna się kiwać. Jest dobrze! Venom postanowił nareszcie uczciwie popracować, a efekty tej decyzji słychać.
Dalej jest jeszcze lepiej. Rockowa melodyjność obficie podlana thrashową mocą. Nieco wolniejszy od poprzedników „Smoke” zalatuje nieco Testamentem z czasów „The Ritual”.
„Long Haired Punks” to z kolei wybuchowa mieszanka przebojowości Mot
örhead i dzikości The Exploited. Niesamowicie energetyczny numer.
W „Stigmata Satanas” Venom wciąga słuchacza w dobrze mu znany klimat. Ciężki, oleisty numer ze skandowanym refrenem. Ten utwór ma w sobie wszystko, co najlepsze ze starego stylu grupy, a kolejny znakomicie to kontynuuje.
W „Evil Law”, pierwszy riff jest nieco Metallicowy. Włos na głowie mi się zjeżył... Na szczęście numer błyskawicznie nabiera właściwego kierunku stając się największym walcem na krążku. Tłuściutki i gęsty. Sama esencja.
Cały album jest dość zróżnicowany. Ciężko naleźć w nim jakiekolwiek przestoje czy nużące fragmenty. Klimat, choć spójny, nie jest jednostajny. Ekipa Cronosa wydestylowała wszystko, co najbardziej charakterystyczne ze swych najlepszych lat, łącząc to sprawnie z najlepszymi dostępnymi składnikami. Wyszedł energetyzujący koktajl mocy i przebojowości. Wciągający i uzależniający. Niejednemu z pewnością odrodzi się dawno zapomniany venomoholizm. „From The Very Depths” zwyczajnie nie da się ot tak porzucić po jednym przesłuchaniu. Muzyka Venom A.D. 2015 z powrotem jest taka, jak dawniej. Nieposkromione diabelstwo wylazło z nory!
 
Sława i chwała odpowiedzialnym za produkcję tego albumu. Udało się im bowiem połączyć znakomite, dopracowane brzmienie z jakże niezbędnym rockowym brudem. Wypracowali tu idealne proporcje. Płyty słucha się świetnie. Jest selektywna i czytelna, nie zatracając przy tym całej swej pierwotnej energii. Nie ma tej wrednej cukierkowości i sterylności, która w opinii wielu pogrzebała pod sobą chociażby ostatni album Kreatora - „Phantom Antichrist”. W przypadku Venom równowaga została świetnie zachowana.

Brytyjska legenda nagrała w końcu dobry album. Nie jest to może dzieło arcywybitne czy nowatorskie, lecz na tle ostatnich dokonań formacji Venom, „From The Very Depths” wybija się hen wysoko. Jest tu dużo starego, dobrego jadu. Są nawiązania do najlepszych lat twórczości grupy. Do rutyny powróciła nuta prawdziwej pasji i chęci. Forma Venom wyraźnie zwyżkuje. Oby ta tendencja się utrzymała.




Linki:

sobota, 31 stycznia 2015

Ciężka jazda nr 13 - recenzja: Hate "Crusade: Zero"

zespół: Hate
album: "Crusade: Zero"
wytwórnia: Napalm Records - 2015

skład:
ATF Sinner - wokal, gitara
Destroyer - gitara
Pavulon - perkusja
Heinrich - bas



utwory:
Vox Dei (A Call From Beyond) | Lord, Make Me an Instrument of Thy Wrath | Death Liberator | Leviathan | Doomsday Celebrities | Hate Is the Law | Valley of Darkness | Crusade: Zero | The Omnipresence | Rise Omega the Consequence | Dawn of War | Black Aura Debris | The Reaping (Bonus Track)


 
Moja przygoda z formacją Hate trwa już wiele lat. W 1998 lub 1999 r., podczas koncertu w warszawskim klubie Riviera Remont po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością grupy. Muzycy promowali wówczas swój drugi album „Lord is Avenger”. Pamiętam, że ich występ zrobił na mnie ogromne wrażenie. Pomimo tradycyjnych kłopotów z właściwym nagłośnieniem imprezy (w tamtych czasach klub Remont wybitnie brylował w dziedzinie fatalnego brzmienia), Hate pokazał znakomitą sztukę. Okrzyk „Hail Satan!”, wydany głębokim growlem przez ATF Sinnera, nieodłączny element występów zespołu, rozpoczął misterium brutalności i bluźnierstwa. Do dziś, na samo wspomnienie koncertu, boli mnie kark. Kasetę „Lord is Avenger” mam nadal. Z czasem dołączyła do niej wersja na CD.
Hate to zespół w swym działaniu bardzo konsekwentny. Każdy kolejny album warszawskiej ekipy jest godnym następcą swego poprzednika. Nie zdarzają się zejścia poniżej pewnego poziomu. Muzyka Nienawiści to tradycyjny, potężny techniczny death metal, grany z pasją, bogaty doświadczeniem muzyków, zawsze przemyślany i znakomicie wyprodukowany. Z pewnością nie jest to muzyka zaskakująca. Zespół nie bawi się w karkołomne eksperymenty czy usilne artystyczne eksploracje. Ich twórczość bez wątpienia stale ewoluuje, lecz odbywa się to łagodnym trybem. Hate to zespół przyjemnie przewidywalny. Oczekiwanie na każdy kolejny album przypomina wizytę w ulubionej, sprawdzonej restauracji, gdzie znamy szefa kuchni, jego umiejętności i talent. I niby wiemy, czego się spodziewać. To, że zamówione danie będzie wyborne, czujemy już zanim przyjdzie nam go spróbować. A jednak czekamy w napięciu, bo z góry zakładamy, iż maestro mimo wszystko dorzuci do potrawy coś, co ożywi znany nam smak.
Od czasów albumu „Anaclasis - a gospel of malice and hatred”, muzyka Hate stała się powtarzalna. To nie zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu. O ile płyta „Awakening of the liar” niosła w swym brzmieniu całe pokłady młodzieńczej jeszcze dzikości, o tyle kolejny krążek grupy zdawał się być uporządkowany i wyrachowany – stworzony przez fachowców, którzy znaleźli w końcu swoją własną ścieżkę i postanowili z niej nie zbaczać, a przynajmniej nie za bardzo. Nienawiść obrała swój kurs.

Słyszałem opinie, że „Morphosis”, „Erebos” i „Solarflesh” to bliźniacze albumy. Swoista metalowa trylogia. Istotnie, słuchając tych płyt po kolei, można odnaleźć w ich brzmieniach dużą spójność. Spoiwem jest w tym przypadku produkcja owych materiałów. Znakomita, klarowna i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Nieco zimna, bardzo techniczna, wykonana z premedytacją wyrachowanych zawodowców. Hate uparcie trzyma się swojego kierunku i robi to fenomenalnie. Każdy z powyższych tytułów opowiada swoją historię. Każdy jest samodzielnym dziełem. A że są między nimi podobieństwa? Cóż... jak w każdym rodzeństwie. Jednakże pomimo bliskiego pokrewieństwa, każdy z potomków ma swoje unikalne cechy, które kreują osobowość, a tej dziełom Hate nigdy nie brakowało.

Rok 2015 rozpoczął się nadejściem „Crusade: Zero” - dziewiątego studyjnego albumu warszawskiej Nienawiści.
Zwyczajowo, krążek otwiera intro, po którym na słuchacza powoli zaczyna najeżdżać walec. Płynnie, melodyjnie, w otoczce bogatego gitarowego solo. Z nadejściem wokalu robi się ciężko. Hate ponownie serwuje muzykę o gęstym, wręcz oleistym klimacie, który szczelnie oblepia słuchacza. Otula mrokiem, wciąga i hipnotyzuje. To diabelskie misterium, w którym mimo wszystko znajduje się mnóstwo przestrzeni. Jest miejsce na oddech i na zasłuchanie.
W nienawistną muzykę wsiąka się po uszy. Gęsta perkusja, ciągnące się, bogate solówki, transowe riffy i wściekły growling Adama są jak gąbka chłonąca wszelkie promienie światła. Ciemność jest tu absolutnie namacalna. Słuchając „Crusade: Zero” tonie się w niej po uszy.
Skandowane do upadłego wersy, jak choćby mantryczny, wbijający się w głowę „Abyss born Leviathan.”, potęgują tylko monumentalizm przekazu, wciągając odbiorcę coraz głębiej i głębiej w bezkresną otchłań, wprost za ostatni krąg piekieł, skąd ucieczki już nie ma.
Każdy kolejny utwór poraża potężnym brzmieniem. Skala na wadze dawno została przekroczona. Przytłoczeni tonami szlachetnego metalowego kruszcu możemy tylko czekać końca. A ten nie nadchodzi... I dobrze! Niech trwa!
Wraz z upływem minut na liczniku odtwarzacza, Hate atakuje coraz mocniej, szybciej i precyzyjniej. Kompozycje są bogate i różnorodne. Raz blast, raz solo, raz wspólnie. To wściekle, to melodyjnie. Emocje są tu umiejętnie dawkowane. Szalona jazda potrafi niespodziewanie, na moment, ustąpić pola gitarowemu powiewowi łagodności. Moment taki nie trwa tu długo. Potężna death metalowa machina rzadko zwalnia, a jeśli już to wyłącznie na tyle, by stojący na jej drodze mogli wziąć ostatni przed rozjechaniem wdech.

„I bring fire!
I bring salvation!”

„Crusade: Zero” to płyta znakomita. Dopracowana w każdym dźwięku. Stworzona przez ludzi świadomych ich celu. Hate po raz kolejny nie zawodzi oczekiwań. Dostaliśmy dokładnie to, na co czekaliśmy – sowitą porcję najprzedniejszego death metalu.
O to chodziło? O to! Hate perfekcyjnie wywiązał się ze swej powinności, dostarczając fanom to, na co czekali. A kto szuka czegoś więcej ponad konsekwentną perfekcję – niech kontynuuje pod innym adresem. Nienawiść jest stała. I to jej największa siła.


Linki:

sobota, 17 stycznia 2015

Ciężka jazda nr 12 - recenzja: Dr Misio "Pogo"

zespół: Dr Misio
album: "Pogo"
wytwórnia: Universal Music Polska - 2014


skład:
Arkadiusz Jakubik - wokal
Paweł Derentowicz - gitara
Mario Matysek - gitara basowa
Radek Kupis - klawisze
Janek Prościński - perkusja

utwory:
Pogo | Pedagogika | Sekta | Modlitwa | Metro | Powstaniec | Hipster | Klub Trup | 
Ona wie | Wrzesień | Parada | Sam sobie


Jeszcze nie tak dawno, kiedy znany aktor brał się za śpiewanie, najczęściej oznaczało to jedno: Przegląd Piosenki we Wrocławiu. Wiersze Osieckiej, Młynarskiego albo Okudżawy czy w nielicznych, ambitnych przypadkach tłumaczenia dzieł Nicka Cave'a. Dramatycznie przeinterpretowane wykonania, gibanie się nisko na nogach przed mikrofonem i wreszcie wypuszczenie albumu nakładem fabryki płytowej wypluwającej masowo wszelakie dzieła sztuki „wyższej” - paskudnie wydane, źle brzmiące i potwornie męczące, choć nie jest to oczywiście regułą.

W 2008 roku na scenę muzyczną zapragnął wskoczyć Arkadiusz Jakubik, aktor z gatunku tych, którzy raczej na drobne się nie rozmieniają.
Stanął przed mikrofonem w powyciąganym podkoszulku na ramiączkach, znoszonych gaciach i w okularach przeciwsłonecznych. Za nim ustawił się zespół czterech muzyków. Przedstawili się Polsce jako Dr Misio. I zagrali rocka!
Płyta „Młodzi”, wydana w 2013 roku, narobiła sporo szumu. Producentem materiału został mianowany Olaf Deriglasoff, zaś do zaaranżowania dwóch z trzynastu utworów zaproszono Mateusza Pospieszalskiego.
Mało? To jeszcze dwa nazwiska: Varga i Świetlicki. Ich teksty, a w zasadzie wiersze, to chyba najistotniejszy element składowy działalności grupy Dr Misio. Przy doborze warstwy słownej, Jakubik i ekipa nie poszli na łatwiznę. Wręcz przeciwnie – wzięli na warsztat piekielnie trudne do śpiewania poezje. Połamane, potrzaskane, ponure i mocne. Rymowanki? Zbędne. Zespół udowodnił, że nawet tak „nieśpiewalny” materiał można umiejętnie chwycić i wspaniale ubrać w dźwięki. I to ostre, mroczne i dynamiczne.
Do tego jeden teledysk w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Kolejny, będący dziełem Krzysztofa Skoniecznego, otrzymał nominację do Złotej Żaby na Festiwalu Camerimage.
Mnóstwo koncertów, szybka reedycja płyty „Młodzi” z dołączonym DVD live. Ufff... Ależ debiut!


Minął rok i Dr Misio ponownie urodził, tym razem zapraszając słuchaczy do „Pogo”. Nazwiska pozostały te same. Zwiększyła się natomiast rola Olafa Deriglasoffa. Pan producent przyozdobił nowy materiał swoim niskim głosem (w chórkach), a także wypełnił kompozycjami przestrzeń pomiędzy utworami.
Teksty to ponownie dzieła Krzysztofa Vargi i Marcina Świetlickiego. Pomiędzy nimi pojawił się także wiersz „Ona wie” Norwida.
Jaka jest więc nowa płyta zespołu? To naturalna następczyni albumu „Młodzi”. Styl formacji pozostał, na szczęście, niezmieniony. Wciąż jest to kawał porządnie zagranego, właściwie przybrudzonego miksu rock'n'rolla i alternatywy. Wyraźnie wybija się wizja artystyczna Deriglasoffa, który jako producent miał przecież znaczący wpływ na brzmienie materiału. Kompozycje zdają się być bardziej przemyślane od tych, które znalazły się na debiucie. Aranżacje są ciekawsze. Bogactwo dźwięków sprawia, że na płycie nie ma „pustych przelotów”. Każda z 46 minut została umiejętnie i z wyczuciem wypełniona. Utwory płynnie przechodzą jeden w drugi. Taki stan pięknie oddaje już sam tytuł krążka. „Pogo” wciąga, trwa, narasta i wypuścić nie chce. Falujemy wraz z otaczającym nas muzycznym oceanem. Raz sztorm a raz łagodna tafla, pod którą cały czas coś się czai. To zdecydowanie nie jest basenik dla dzieci.
Arek Jakubik znowu jest tu po prostu wokalistą zespołu rockowego. Dr Misio to nie kolejna jego rola. Studio czy koncerty to nie plan filmowy. Nikt mu niczego nie narzuca. Nie ma trzymającego za mordę reżysera. Jako frontman jest w swoim żywiole, którym sam rządzi od początku do końca. Śpiewa to, co sobie wybierze i „poczuje”. Emocje w jego głosie nie są sztuczne czy wyuczone. On naprawdę spala się do cna wraz z każdym kolejnym wersem. Każdy brud i każdy ból, jakim przepełnione są wykonywane przez zespół poezje, Jakubik odczuwa najbardziej i naprawdę. Bez aktorzenia. Ta szczerość w przekazie udziela się słuchaczowi w bardzo silnej dawce. Po przesłuchaniu „Pogo” ma się wrażenie, że właśnie wypełzło się z ludzkiego magla, by po chwili wytchnienia bezwiednie na powrót do niego wejść.
Teksty, które trafiły na płytę to tradycyjnie już dzieła ciężkiego kalibru. Przytłaczające i ponure. Mocno doprawione ironią i gorzką, celną satyrą. Historie spisane przez wnikliwych obserwatorów naszego świata nie głaszczą nas po głowach. Są jak odłamki szkła wbijające się w ciało, wpadające do oczu, krążące we krwi. Bolą, to oczywiste. Ale czego innego można się spodziewać? Poezja zrodzona z syfu życia nie będzie kolorowa. Włączając „Pogo” podejmujemy świadomą decyzję o wskoczeniu do kanału, którym płyną uczucia i emocje. Silny prąd niesie ze sobą przeróżne odpady ludzkiej codzienności. Te negatywne lecz także te dobre, które trafiły tam przez zwykłą głupotę czy zapomnienie i stopiły się w jednolity, oblepiający szlam.

Zatem: miłej kąpieli...


Linki: