sobota, 31 stycznia 2015

Ciężka jazda nr 13 - recenzja: Hate "Crusade: Zero"

zespół: Hate
album: "Crusade: Zero"
wytwórnia: Napalm Records - 2015

skład:
ATF Sinner - wokal, gitara
Destroyer - gitara
Pavulon - perkusja
Heinrich - bas



utwory:
Vox Dei (A Call From Beyond) | Lord, Make Me an Instrument of Thy Wrath | Death Liberator | Leviathan | Doomsday Celebrities | Hate Is the Law | Valley of Darkness | Crusade: Zero | The Omnipresence | Rise Omega the Consequence | Dawn of War | Black Aura Debris | The Reaping (Bonus Track)


 
Moja przygoda z formacją Hate trwa już wiele lat. W 1998 lub 1999 r., podczas koncertu w warszawskim klubie Riviera Remont po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością grupy. Muzycy promowali wówczas swój drugi album „Lord is Avenger”. Pamiętam, że ich występ zrobił na mnie ogromne wrażenie. Pomimo tradycyjnych kłopotów z właściwym nagłośnieniem imprezy (w tamtych czasach klub Remont wybitnie brylował w dziedzinie fatalnego brzmienia), Hate pokazał znakomitą sztukę. Okrzyk „Hail Satan!”, wydany głębokim growlem przez ATF Sinnera, nieodłączny element występów zespołu, rozpoczął misterium brutalności i bluźnierstwa. Do dziś, na samo wspomnienie koncertu, boli mnie kark. Kasetę „Lord is Avenger” mam nadal. Z czasem dołączyła do niej wersja na CD.
Hate to zespół w swym działaniu bardzo konsekwentny. Każdy kolejny album warszawskiej ekipy jest godnym następcą swego poprzednika. Nie zdarzają się zejścia poniżej pewnego poziomu. Muzyka Nienawiści to tradycyjny, potężny techniczny death metal, grany z pasją, bogaty doświadczeniem muzyków, zawsze przemyślany i znakomicie wyprodukowany. Z pewnością nie jest to muzyka zaskakująca. Zespół nie bawi się w karkołomne eksperymenty czy usilne artystyczne eksploracje. Ich twórczość bez wątpienia stale ewoluuje, lecz odbywa się to łagodnym trybem. Hate to zespół przyjemnie przewidywalny. Oczekiwanie na każdy kolejny album przypomina wizytę w ulubionej, sprawdzonej restauracji, gdzie znamy szefa kuchni, jego umiejętności i talent. I niby wiemy, czego się spodziewać. To, że zamówione danie będzie wyborne, czujemy już zanim przyjdzie nam go spróbować. A jednak czekamy w napięciu, bo z góry zakładamy, iż maestro mimo wszystko dorzuci do potrawy coś, co ożywi znany nam smak.
Od czasów albumu „Anaclasis - a gospel of malice and hatred”, muzyka Hate stała się powtarzalna. To nie zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu. O ile płyta „Awakening of the liar” niosła w swym brzmieniu całe pokłady młodzieńczej jeszcze dzikości, o tyle kolejny krążek grupy zdawał się być uporządkowany i wyrachowany – stworzony przez fachowców, którzy znaleźli w końcu swoją własną ścieżkę i postanowili z niej nie zbaczać, a przynajmniej nie za bardzo. Nienawiść obrała swój kurs.

Słyszałem opinie, że „Morphosis”, „Erebos” i „Solarflesh” to bliźniacze albumy. Swoista metalowa trylogia. Istotnie, słuchając tych płyt po kolei, można odnaleźć w ich brzmieniach dużą spójność. Spoiwem jest w tym przypadku produkcja owych materiałów. Znakomita, klarowna i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Nieco zimna, bardzo techniczna, wykonana z premedytacją wyrachowanych zawodowców. Hate uparcie trzyma się swojego kierunku i robi to fenomenalnie. Każdy z powyższych tytułów opowiada swoją historię. Każdy jest samodzielnym dziełem. A że są między nimi podobieństwa? Cóż... jak w każdym rodzeństwie. Jednakże pomimo bliskiego pokrewieństwa, każdy z potomków ma swoje unikalne cechy, które kreują osobowość, a tej dziełom Hate nigdy nie brakowało.

Rok 2015 rozpoczął się nadejściem „Crusade: Zero” - dziewiątego studyjnego albumu warszawskiej Nienawiści.
Zwyczajowo, krążek otwiera intro, po którym na słuchacza powoli zaczyna najeżdżać walec. Płynnie, melodyjnie, w otoczce bogatego gitarowego solo. Z nadejściem wokalu robi się ciężko. Hate ponownie serwuje muzykę o gęstym, wręcz oleistym klimacie, który szczelnie oblepia słuchacza. Otula mrokiem, wciąga i hipnotyzuje. To diabelskie misterium, w którym mimo wszystko znajduje się mnóstwo przestrzeni. Jest miejsce na oddech i na zasłuchanie.
W nienawistną muzykę wsiąka się po uszy. Gęsta perkusja, ciągnące się, bogate solówki, transowe riffy i wściekły growling Adama są jak gąbka chłonąca wszelkie promienie światła. Ciemność jest tu absolutnie namacalna. Słuchając „Crusade: Zero” tonie się w niej po uszy.
Skandowane do upadłego wersy, jak choćby mantryczny, wbijający się w głowę „Abyss born Leviathan.”, potęgują tylko monumentalizm przekazu, wciągając odbiorcę coraz głębiej i głębiej w bezkresną otchłań, wprost za ostatni krąg piekieł, skąd ucieczki już nie ma.
Każdy kolejny utwór poraża potężnym brzmieniem. Skala na wadze dawno została przekroczona. Przytłoczeni tonami szlachetnego metalowego kruszcu możemy tylko czekać końca. A ten nie nadchodzi... I dobrze! Niech trwa!
Wraz z upływem minut na liczniku odtwarzacza, Hate atakuje coraz mocniej, szybciej i precyzyjniej. Kompozycje są bogate i różnorodne. Raz blast, raz solo, raz wspólnie. To wściekle, to melodyjnie. Emocje są tu umiejętnie dawkowane. Szalona jazda potrafi niespodziewanie, na moment, ustąpić pola gitarowemu powiewowi łagodności. Moment taki nie trwa tu długo. Potężna death metalowa machina rzadko zwalnia, a jeśli już to wyłącznie na tyle, by stojący na jej drodze mogli wziąć ostatni przed rozjechaniem wdech.

„I bring fire!
I bring salvation!”

„Crusade: Zero” to płyta znakomita. Dopracowana w każdym dźwięku. Stworzona przez ludzi świadomych ich celu. Hate po raz kolejny nie zawodzi oczekiwań. Dostaliśmy dokładnie to, na co czekaliśmy – sowitą porcję najprzedniejszego death metalu.
O to chodziło? O to! Hate perfekcyjnie wywiązał się ze swej powinności, dostarczając fanom to, na co czekali. A kto szuka czegoś więcej ponad konsekwentną perfekcję – niech kontynuuje pod innym adresem. Nienawiść jest stała. I to jej największa siła.


Linki:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz