czwartek, 31 grudnia 2015

Lemmy sobie poszedł.

Koniec roku 2015 zapamiętam na długo.
Pod choinką znalazłem słuchawki sygnowane przez Motörhead. Dwa dni później, cierpiąc na kaca - mordercę, pamiątkę po wieczorze z Jackiem Danielsem (który też siedział pod choinką), wpadłem na chory pomysł rzucenia palenia. Minęły kolejne dwa dni i nagle jebło: Lemmy sobie poszedł.

Przez kilkanaście godzin, jakie upłynęły od upublicznienia tej wiadomości, o Lemmym napisano chyba wszystko i chyba wszędzie. Wspomnienia, kondolencje, anegdoty, archiwalia, zdjęcia, wideo i dźwięki, mnóstwo dźwięków.

Nazwisko Kilmister poznałem mając chyba całe 10 lat na karku. Oczywiście przypadkiem. Na otrzymanej w prezencie czteropłytowej kompilacji „Monsters Of Rock”, moją uwagę przyciągnęły dwa zespoły, których wcześniej nie znałem. Pierwszy – Hawkwind. Brzmiał inaczej, niż wszystko inne. Nie znałem jeszcze wówczas określenia „przyćpany”. Ich muzyka mnie przyciągnęła i zaciekawiła. Byłem nimi zachwycony.
Nagle z głośników huknął „Ace of Spades”, a mnie dosłownie poderwało z krzesła. Utwór tłukłem od rana do nocy. Na innej płycie ze składanki znalazłem jeszcze „Eat the Rich”. Czytałem na głos nazwę zespołu i za każdym razem jej brzmienie wywoływało we mnie dreszcz. Motörhead...
Kilka miesięcy później, dość przypadkowo znalazłem się w posiadaniu sporej, jak dla mnie w tamtym okresie, sumki pieniędzy (wszystko legalnie, acz niespodziewanie). Nie wahałem się. Gotówki pozbyłem się co do grosza w nieistniejącym już warszawskim sklepie Planet Music. Do domu wróciłem z dwoma albumami na CD (!): „Bastards” i „Orgasmatron”.
Potęga energii bijącej z tej muzyki była dla mnie niepojęta. Niby nic skomplikowanego, brzmienie brudne do granic, melodyjnie jak cholera. I szybko. Do tego zdarty, niemiłosiernie charczący głos wokalisty. Z głośników niemalże dało się wyczuć zapach tytoniowego dymu. I ja, gówniarz, wsiąkłem w ten cały Motörhead. Na amen.

Wiadomość o śmierci Lemmyego była szokiem, choć wszyscy doskonale wiedzieli, jak wyglądał jego styl życia. Był chodzącą reklamą Jacka Danielsa, a przyswajając dwie, trzy paczki czerwonych Marlboro dziennie, wzbudzał słuszne wątpliwości u wszystkich twierdzących, że palenie szkodzi zdrowiu. Miał także inne, nieoficjalne „słabostki”, zaś czas wolny spędzał w towarzystwie jednorękich bandytów.
Zdefiniował rock'n'roll, po czym sam stał się jego definicją i personifikacją. Ostatni z prawdziwych renegatów.
Odszedł tak, jak żył: szybko. Czy zostanie legendą? Był nią już od bardzo dawna. Bardziej już się nie da.

Wraz z Lemmym umarł Motörhead.
Licznik albumów studyjnych zatrzymał się na liczbie 22. Do tego wydawnictwa koncertowe, składanki, single... I tylko Phil Campbell i Mikkey Dee wiedzą, ile gotowego, nieopublikowanego materiału pozostało w przeróżnych skrytkach i dyskach.
Mam przeczucie, że jeszcze będzie na co czekać.



Ian Fraser „Lemmy” Kilmister                                                Motörhead
     24.12.1945 – 28.12.2015                                                     1975 – 2015



Wznoszę toast szklaneczką Jacka Danielsa.
W słuchawkach gra „We Are Motörhead”.
Nadal nie palę.