piątek, 21 lutego 2014

Cięzka jazda nr 5 - recenzja: Kreator "Phantom Antichrist"

zespół: KREATOR
album: "Phantom Antichrist"
wytwórnia: Nuclear Blast Records - 2012

skład:
Miland "Mille" Petrozza - gitary, wokal
Sami Yli - Sirniö - gitary, gitary akustyczne, wokal
Christian "Speesy" Giesler - bas
Jürgen "Ventor" Reil - perkusja




utwory:
Mars Mantra | Phantom Antichrist | Death To The World | From Flood Into Fire | Civilization Collapse | United In Hate | The Few, The Proud, The Broken | Your Heaven My Hell | Victory Will Come | Until Our Paths Cross Again



Pozostaję wiernym wyznawcą Kreatora, odkąd dawno temu pierwszy raz usłyszałem album „Pleasure to kill”, kupiony za kilka złotych na jakimś warszawskim bazarze (oryginalna, niemiecka, mocno przechodzona kaseta). Każde kolejne dzieło tej niemieckiej machiny chłonę jak menel spirytus – niemal przez skórę. Dźwięki, które Mille Petrozza i spółka produkują od ponad 30 lat są uzależniającym, najczystszym w formie thrash metalem. Agresywnym, wściekle szybkim, brudnym i ostrym.


Gdy tylko ukazał się „Phantom Antichrist”, dumnie zapowiadany już kilka miesięcy przed premierą, pognałem do sklepu.  Okładka, logo, tytuł – wszystko się zgadzało. Miałem w łapach nowego Kreatora! Błyskawicznie zerwałem folię i wcisnąłem krążek do odtwarzacza. Na intro „Mars Mantra” przejrzałem szybko booklet – oprawa graficzna jak należy. Szybki rzut oka na teksty – tradycyjnie, czyli jak najbardziej ok, po „kreatorowemu”. Ruszyłem więc do domu, ale jadąc totalnie nie mogłem skupić się na muzyce. Pomimo tego, że car audio mam więcej niż przyzwoite, a głośność ustawiłem na tryb „jadę sam – walcie się”, dźwięk niespecjalnie trafiał w moje uszy. Stojąc na światłach na chwilę udało mi się skoncentrować. W słabym momencie… „Co jest? Linkin Park?? Z Sabatonem???” – pomyślałem, zerkając na wyświetlacz. Byłem pewien, że przypadkiem przełączyłem z płyty na radio. Niestety, tak nie było. To grał najnowszy Kreator, a konkretnie utwór „From flood into fire”, który zbliżał się do końca. Szczęka opadła mi na kolana. Przełączyłem na radio, gdzie akurat puszczali „Run to the hills” i pozostałem przy częstotliwości 94 FM aż do zaparkowania w garażu. „Coś musiało mi się przesłyszeć” – myślałem czekając na windę. „Phantom Antichrist” leżał grzecznie w mojej kieszeni. Postanowiłem przesłuchać płytę od początku do końca, na spokojnie, w domu. Jednakże ziarno niepokoju zostało już zasiane…

Odpaliłem płytę ponownie i rozsiadłem się przy głośnikach z ambitnym postanowieniem wysłuchania albumu dokładnie. Bez względu na to, co będzie mi dane usłyszeć.
Po intro, od razu uderzył utwór tytułowy. „Tak! Na pewno w samochodzie się przesłyszałem” – stwierdziłem. Szybka, bezkompromisowa kompozycja wściekle zaatakowała już od startu. Jest dobrze! Jednak im dalej płynął ten kawałek, tym bardziej coś mi nie pasowało w jego brzmieniu. Było zbyt… gładkie. Następny w kolejności, „Death to the world” zrobił na mnie lepsze wrażenie. W tym numerze czuć ducha dawnego Kreatora. Bardzo przyjemnie się go słucha. Tylko czemu to zwolnienie pod koniec…? Przerywać taką galopadę to wszak zbrodnia!
Kolejnym numerem był wspomniany wcześniej „From flood into fire”. Czyli jednak słuch mnie nie mylił… Pozująca na hymn kompozycja, emanująca tanim, pseudobitewnym zadęciem z tą nieszczęsną wstawką wokalną żywcem wyjętą z amerykańskiego numetalu. Potem rzewne solo. Płakać mi się zachciało. 60 zł poszło psu w zadek…
„Civilization collapse” - pomimo łagodnego wstępu, utwór  zdołał nieco zatrzeć niesmak, jaki pozostawiło  poprzednie „dzieło”. Szybko, melodyjnie – konkretnie.  Przyjemny dla ucha atak bębnów, jadowity wokal Mille (w końcu pasujący do muzyki), gitary młócące niemiłosiernie. Na to czekałem! Jedyne moje „ale”, to ta wypieszczona produkcja, z którą koniec końców musiałem się niechętnie pogodzić.
„United in hate” – tytuł obiecujący, łagodny początek zwiastujący w tym gatunku nadchodzącą burzę, wszystko fajnie. Ale w refrenach to kolejny „stadionowy” track, do łatwego skandowania przez publiczność. Rozczarował mnie nieco.
„The few, the proud, the broken” to znów grzeczny, jak na Kreator, numer. Taki do rytmicznego przytupu. Kurde, czy o to chodzi w thrashu? Owszem, jest diabelnie szybka podwójna stopa, wściekły głos, ale skąd te rozbudowane, kolorowe jak skorupki M&Msów, solówki? Jak mawiał pewien mój znajomy fachowiec od budowlanki: „Panie, to ni w pi..dę, ni w oko”.  Tym bardziej nie w ucho…
„Your heaven my hell” to już zupełna ballada rodem z kapel NWOBHM. Spokojnie mógłby ten numer wykonywać Iron Maiden. Z wokalem Bruce’a Dickinsona tylko by zyskał. Ale nie – to dla Żelaznej Dziewicy zbyt prosta kompozycja. Niemniej wpada w ucho. Dziwne.
Następny utwór, „Victory will come”, to naprawdę mocny punkt tej płyty. Zaczyna się szalenie dynamicznie i tak trwa, bez przesadnego natłoku zbędnych ozdobników. Piękne solówki oczywiście znowu są, lecz tutaj nienachalnie wpisują się w konwencję. Oby ten tytuł zwiastował nadejście naprawdę „zwycięskiego”, kolejnego albumu Kreator. Nieszczęśliwie, początek numeru nieodparcie kojarzy mi się z Children of Bodom, a tej kapeli po prostu nie trawię. Dobrze, że ten moment szybko ustępuje pola właściwej muzyce.
Album zamyka „Until our paths cross again”, z iście maidenowskim otwarciem i marszowym, skandowanym rozwinięciem. Refren z kolei ponownie brzmi, jakby siłą odebrano go Szwedom z Sabaton – do walki, bracia! Zwyciężymy! I tak dalej… (a ja mam uczulenie na Sabaton).
Drogi Kreatorze, nim nasze ścieżki znów się skrzyżują, popracujcie nad agresją, bo chyba z wiekiem zaczynacie skocznie tetryczeć, szukając inspiracji nie tam, gdzie trzeba.
Dlaczego album legendy europejskiego thrashu brzmi, jakby stworzyli go młodzieńcy szukający dopiero muzycznych inspiracji? Czy to wina tej potwornie cukierkowej, wyszlifowanej produkcji? Nie chce mi się wierzyć, że Kreator wyjałowił się całkiem ze swojej wściekłości, dynamiki i agresji. Panowie – wygońcie w diabły waszego producenta! Olejcie oczekiwania wytwórni, z którą właśnie podpisaliście kontrakt! Od nowa poczujcie, czym jest thrash metal, którego ojcami jesteście, czy chcecie, czy nie. Przypierdolcie nam, fanom spragnionym regularnej rzeźni, prosto w pyski ładunkiem o wysokiej zawartości tego, z czego od tylu lat jesteście znani. Plujcie jadem!
Takie były moje bezpośrednie odczucia i refleksje po pierwszym, drugim i trzecim przesłuchaniu „Phantom Antichrist”. Wylewały się ze mnie niemal wyłącznie pretensje, zażalenia i zwyczajna złość  starego metalowca, który poczuł się odrobinkę oszukany.
 
Niedługo miną dwa lata. Moja głowa odpoczęła od ostatniego Kreatora, zaś płyta "Phantom Antichrist" ponownie zagościła w odtwarzaczu. Przerwa swoje zrobiła. Zdążyłem ochłonąć.
Z perspektywy czasu uważam, że to bardzo porządny album. Dynamiczny, energetyczny, wpadający w ucho i dający sporo przyjemności ze słuchania.  Wciąż jednak obstaję przy zdaniu, że jego produkcja jest zbyt  idealna i wypieszczona. Ktoś najzwyczajniej przegiął w postprodukcji, starając się zapewne uzyskać brzmienie możliwie jak najbardziej przystępne i klarowne. Według mnie, nie tędy droga, ale być może nie rozumiem współczesnej polityki wytwórni płytowych, choć akurat po Nuclear Blast nie spodziewałbym się takiego podejścia czy jakichś nacisków na, było nie było, legendę sceny metalowej. Więc może Mille Petrozza naprawdę z wiekiem łagodnieje? Tego bym nie życzył ani sobie, ani Wam, ani przede wszystkim samej kapeli.
Gdybym, wzorem niektórych magazynów muzycznych, wystawiał albumom noty od 1 do 10, musiałbym Kreatorowi  przyznać dwie. W kategorii albumu metalowego, panowie dostaliby ode mnie 8,5/10, jeżeli  zaś miałbym wydać werdykt w rankingu na „album grupy Kreator”, byłbym zmuszony pokazać maksymalnie notę 4/10. Przykro mi niezmiernie. Wsiadłem do Corvette, którego konstruktor zamontował w nim (dość porządny) silniczek elektryczny. Przyspieszenie jest, można zadać szyku na ulicach, ale gdzie się podział ten legendarny ryk potężnej benzynowej jednostki i drażniący acz przyjemny zapach spalin…?
Lepsze jest wrogiem dobrego.

 

Linki:

Ciężka jazda nr 4 - recenzja: Mech "Zwo"



zespół: MECH
album: "Zwo" 
wytwórnia: Metal Mind Productions - 2012


skład:
Maciej Januszko - wokal
Piotr "Dziki" Chancewicz - gitary
Tomasz "Sooloo" Solnica - bas
Paweł "Rekin" Jurkowski - perkusja




utwory:
Grzech wiara lęk | Twój morderca | Barry Warry | Doctor | Wciąż od nowa | Popłoch | Mało mało | G-6 | Baise toi | Witam panie | Kocie kochamcię | Noise bREKINg

Czy jest sens pisać o płytach, które ukazały się kilka, kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat temu? Moim zdaniem tak. Wszak muzyka nigdy się nie przeterminowuje. Utwór, od momentu powstania, zaczyna żyć, zarażać sobą ludzi. Jedni odkryją go natychmiast, bo na niego czekali, inni usłyszą przypadkiem, jeszcze inni, bo ktoś im polecił. Ten proces nie trwa tylko i wyłącznie podczas rynkowej promocji czyjegoś nowego albumu. Po latach też można coś dla siebie odkryć, posłuchać i powiedzieć: „Hej, zajebisty numer!”. I czy wtedy będzie miało znaczenie, kiedy został nagrany? Absolutnie nie. Dla swego „odkrywcy” będzie bowiem nowością.



Mech to niezaprzeczalnie uznana i ceniona marka, istniejąca na polskiej scenie ciężkiego grania od 1977 r. (w momencie założenia nazwa zespołu brzmiała Zjednoczone Siły Natury "Mech").
W 1983 r. ukazały się dwie płyty tej formacji: „Bluffmania” i „Tasmania”, zawierające takie klasyki, jak choćby „Piłem z diabłem bruderszaft” czy „Brudna muzyka”.

Dziesięć lat po oficjalnym powołaniu zespołu, Mech zawiesił działalność, zaś jego współtwórca i lider, Maciej Januszko, postanowił „z żółtą żabą żreć żur” w towarzystwie znakomitego muzyka i tekściarza Jacka Skubikowskiego, z którym wspólnie stworzyli kilka muzycznych projektów, nie tylko dla dzieci.

O Mechu było cicho aż do roku 2004, gdy po namowach nieodżałowanego Janusza „Kosy” Kosińskiego oraz Jurka Owsiaka, nastąpiła reaktywacja zespołu. Z oryginalnego składu ostał się tylko Januszko, do którego dołączyli: Piotr „Dziki” Chancewicz – gitary, Krzysztof Najman – bas oraz Piotr „Posejdon” Pawłowski – perkusja. Pierwszy po wznowieniu działalności album studyjny, zatytułowany po prostu „Mech”, ukazał się rok później. Na trackliście pojawiły się zagrane na nowo klasyki oraz oczywiście kompozycje premierowe, w tym „Painkiller”, utwór z soundtracku polskiej gry komputerowej, która jako jedna z pierwszych rodzimych produkcji tego typu, odniosła komercyjny sukces na świecie.


Od tamtej pory, zespół Mech już na dobre zagościł w masowej świadomości, budząc wspomnienia u starszych fanów, zaś młodych przyciągając mocnym, rockowym brzmieniem i szczodrą dawką  energii na koncertach, których grupa zaczęła dawać naprawdę sporo. Do stałego punktu występów weszło również zawołanie Macieja Januszki, kierowane do młodszej części publiki: „Powiedzcie swoim rodzicom, że ja jeszcze żyję!” Potwierdzam – żyje i bardzo dziarski z niego staruszek.

Album „Zwo” ukazał się w 2012 r. Skład zespołu znów się nieco zmienił. Przy perkusji zasiadł Paweł „Rekin” Jurkowski, znany wcześniej z gry m.in. w grupie Rootwater, zaś nowym basistą został Tomasz „Sooloo” Solnica, były muzyk deathmetalowej formacji Armagedon.
 
I właśnie tę płytę, od kilku dni, ponownie katuję w odtwarzaczu.

Wciskam „play” i już po chwili morda sama się cieszy, a rytm płynący z głośników automatycznie wprowadza kark w miarowe ruchy przód-tył.  Oto esencjonalne, ciężkie i melodyjne hard & heavy, narodzone w Polsce, lecz o wyraźnie amerykańskich korzeniach.
Maciej Januszko jest często określany „polskim Ozzym”. Barwa jego głosu momentami do złudzenia wręcz przypomina wokal Księcia Ciemności, dlatego jednym z żartobliwych pseudonimów frontmana Mecha jest zaszczytny tytuł Księcia Zmierzchu. Głosowe podobieństwo  nie wynika jednak z wyuczonego, celowego naśladownictwa. Januszko tak śpiewa, bo zwyczajnie musi. Potwierdził to między innymi lekarz – foniatra, do którego muzyk niegdyś trafił. Okazało się wówczas, że pani doktor dostąpiła wcześniej zaszczytu ratowania głosu Ozzy’ego, gdy ten zaniemógł przed jednym z polskich koncertów. Dość przypadkowo doszło więc do porównania przez jednego specjalistę narządów wokalnych obu panów. Wyszło, że są one niemal identycznie zbudowane. Cóż więc robić? Taka karma…
Drugim charakterystycznym punktem muzyki Mecha jest bez wątpienia styl gry i brzmienie gitar Piotra „Dzikiego” Chancewicza. To zdecydowanie kolejny znak rozpoznawczy tego zespołu. Tłuściutkie, bogate i diabelnie chwytliwe riffy zagrane z polotem, naładowane po brzegi rock’n’rollową mocą i energią. Smaczne i sycące jest to granie.



Utwory na „Zwo” są różnorodne. Pomiędzy konkretnymi petardami, jak „Grzech, wiara, lęk” czy „Mało mało” znalazło się miejsce na spokojną balladę „Wciąż od nowa”, dowcipny numer „Witam panie”, wirtuozerski gitarowy instrumental „G-6”, z gościnnym udziałem między innymi Wojciecha Hoffmana z Turbo oraz Marka Raduli. „Popłoch” to z kolei odświeżony utwór z albumu „Tasmania” (lifting wyszedł mu na zdrowie – nabrał właściwej mocy). „Kocie Kochamcię” – ło matko… Tutaj to panowie pojechali. Ubawiłem się.


Dla kogo jest „Zwo”? Dla wszystkich szukających porządnego rockowego grania w wykonaniu polskiej formacji. Dla ludzi z poczuciem humoru. Dla starych metalowców i tych młodych, nieopierzonych,  dopiero odkrywających brzmienia, które dadzą im kopa.
 
Mech to porządna firma, złożona z fachowców, wydająca z siebie solidną dawkę hałasu, którego tworzenie sprawia autorom mnóstwo frajdy. To słychać. Odwiedzajcie Mecha na koncertach. Obejrzyjcie „Mechmanię” (DVD live), a zrozumiecie, co mam na myśli.

Kolejny album podobno już się tworzy. Czyżby jeszcze w tym roku? Czy to realne…?


czwartek, 20 lutego 2014

Dzisiaj jeżdżę z...

Mech - "Zwo"
Pora ponownie zabrać w trasę sprawdzone, lecz dawno nie słuchane rodzime granie.
Nie co dzień mam w ręku jakąś gorącą nowość wydawniczą. Czasem muszę sięgnąć na półkę i wybrać sobie nieco starszy, ale wciąż właściwie oddziałujący na uszy krążek. Może skrobnę o takim parę zdań, czekając aż na rynku wypłynie kolejna płytowa świeżynka, którą zapragnę dodać do kolekcji.
Zatem - raz, zwo, jazda!


(...i chyba już najwyższy czas przeprosić się ze ściereczkami do kokpitu...)

środa, 19 lutego 2014

Ciężkie newsy

Dwa dni - dwie informacje.
Po pierwsze - nadciąga nowy Mayhem!


Norweska legenda uraczyła wczoraj fanów singlem zatytułowanym "Psywar", pochodzącym z EPki, która ukaże się 25 kwietnia (okładkę i booklet zaprojektował Zbigniew Bielak), zaś następca "Ordo Ad Chao" powinien pojawić się w sprzedaży pod koniec maja tego roku.
Od ostatniego studyjnego albumu Mayhem minęło już siedem lat. Nowy utwór nie zwiastuje zmian w brzmieniu czy stylistyce muzycznej zespołu. Nadal jest to bezpardonowy, brudny, niełatwy w odbiorze, ciężki i połamany black metal.
Norwegowie nie ulegają żadnym wpływom, trendom czy nowinkom. Od niemal 30 lat, jak przystało na pionierów gatunku, płodzą dźwięki będące kwintesencją muzycznej ekstremy. 
Styl Mayhem jest niepodrabialny. Każda kolejna płyta, każdy pojedynczy utwór aż kipią pierwotnym, prawie namacalnym, gęstym jak smoła złem, które wylewa się głośników. Ładunek emocji płynących z tej muzyki jest wprost nie do zniesienia. Niczym zmora senna, rozsiada się na piersiach słuchacza odbierając płucom tlen. Trudno się z tego grania wyswobodzić. Pozostaje zatracić się w dźwiękach, jakie zapewne słychać także na samym dnie piekieł.
Singla "Psywar" można posłuchać na stronie Musick Magazine.

Drugi news - dzisiejszy. 
Vader oficjalnie ogłosił, że nowy album jeszcze przed wakacjami ujrzy światło dzienne.

 
Następca świetnego "Welcome To The Morbid Reich" jest na ukończeniu. Płyta będzie nosić tytuł "Tibi Et Igni" i ukaże się najprawdopodobniej pod koniec maja, a jeszcze w marcu - EPka "Where Angels Weep" z dwoma singlowymi utworami, które mają różnić się od wersji, w jakich pojawią się na premierowym krążku.
Czekam niecierpliwie. Dwa poprzednie albumy Vader odbiegały od siebie znacząco. "Necropolis" był płytą mało "vaderowską", z przewagą łagodniejszych, bardziej melodyjnych kompozycji. Z kolei "Welcome To The Morbid Reich" przyniósł ze sobą powrót zespołu do powyższego logo oraz... do porządnej death metalowej jazdy w starym, zacnym stylu.
Teraz pozostaje czekać na upublicznienie przez olszyńską formację pierwszego singla. Oby po przesłuchaniu chciało się krzyknąć: Helleluyah! (Vader is Back)!



niedziela, 16 lutego 2014

Ciężka jazda nr 3 - recenzja: Behemoth "The Satanist"

zespół: BEHEMOTH
album: "The Satanist"
wytwórnia: Nuclear Blast Records - 2014

skład:
Nergal - wokal, gitara
Orion - bas
Inferno - perkusja
Seth - gitara



utwory:
Blow Your Trumpets Gabriel | Furor Divinus | Messe Noire | Ora Pro Norbis Lucifer | Amen | The Satanist | Ben Sahar | In The Absence Ov Light | O Father O Satan O Sun!

DVD:
The Satanist: Oblivion - Live Barbarossa


 "Odrzucam wszelki ład, wszelką ideę
Nie ufam żadnej abstrakcji, doktrynie
Nie wierzę ani w Boga, ani w Rozum!
Dość już tych Bogów! Dajcie mi człowieka!
Niech będzie, jak ja, mętny, niedojrzały
Nieukończony, ciemny i niejasny
Abym z nim tańczył! Bawił się z nim! Z nim walczył
Przed nim udawał! Do niego się wdzięczył!
I jego gwałcił, w nim się kochał, na nim
Stwarzał się wciąż na nowo, nim rósł i tak rosnąc
Sam sobie dawał ślub w kościele ludzkim!"


Witold Gombrowicz - "Ślub"



Dmijcie w trąby, aniołowie! Ile tylko macie sił. Bijcie na alarm. Zwłaszcza ty, Gabrielu.
Oto Pomorska Bestia przebudziła się z letargu i uniosła swój łeb. Wysoko i dumnie. Omiotła świat piekielnym spojrzeniem, po czym zwróciła oczy ku niebiosom, szykując się do ataku.  Wydając z siebie ryk po stokroć potężniejszy, niż dźwięk, który zburzył mury Jerycha, rozpoczęła wspinaczkę ku skrytej w obłokach krainie baśni.
Tak, Gabrielu. Dobrze widzisz. Oto idzie po Ciebie człowiek. Oto nieskalana myśl. Oto światło. Nazwiesz go Diabłem? Niech więc będzie wola Twoja – Habemus Satanas!


Behemoth powrócił! Po niemal pięciu długich latach milczenia, wyrzucił z siebie arcypotężną porcję dźwięków, siejąc popłoch w szeregach oponentów wszelkiej maści. Narodził się „The Satanist” – album-manifest, swoista deklaracja niepodległości człowieka wobec narzuconego porządku świata. Przepełniony złością, pierwotną agresją, ociekający jadem, uderzający celnie i boleśnie. Przy tym jakże piękny…


Na otwarcie: „Blow Your Trumpets Gabriel” – ciężki, powolny, majestatyczny song. Jest niczym potężna, świadoma machina, która nabierając prędkości, z lubością miażdży wszystko na swej drodze. W dźwięku trąb grających na zwycięstwo, rozpoczyna się atak.
„Furor Divinus” to już jazda na pełnych obrotach. Inferno młóci niemiłosiernie od pierwszego taktu, ściana gitar, wściekły wokal Nergala. Szybko, brutalnie oraz, jak przystało na Behemoth, bogato i niejednostajnie. Mocny punkt tracklisty.
 
„I believe in Satan!” – tymi słowami rozpoczyna się „Messe Noire”, trzecia odsłona bluźnierczego dzieła gdańszczan. Kwintesencja muzycznej ekstremy. Znakomite, rozbudowane gitarowe sola pozwalają na złapanie oddechu przed nadchodzącą petardą -„Ora Pro Nobis Lucifer”. To najbardziej „przebojowy” numer na całej płycie. Diabelsko szybki, a przy tym niesamowicie melodyjny i wpadający w ucho. Głowa sama zaczyna wirować od tej dynamicznej jazdy bez trzymanki. Do tego tekst układający się w kształt specyficznej, bezbożnej modlitwy. Można pokusić się o określenie go mianem Death Metal Satanic Gospel Song. Wspaniały utwór.
„Amen”. Gitara śpiewa nieco zmodyfikowany motyw wyjęty z „Chant for Eschaton 2000”. To poniekąd znak firmowy Behemoth (podobne dźwięki zagrał Nergal, występując gościnnie na płycie Grzegorza Skawińskiego „Me & My Guitar”).
To chyba najbardziej typowy dla stylu Pomorskiej Bestii utwór. Spokojnie mógłby wpasować się w którąś z ich poprzednich dwóch płyt. Muzycznie niespecjalnie odkrywczy, ale jak najbardziej konieczny dla pełności albumu. U Behemotha nie ma miejsca na przypadkowość.
Song tytułowy – „The Satanist”. Nergal nigdy nie ukrywał swojej fascynacji formacją Killing Joke, a tą kompozycją dał temu wyraz. Nie tylko w warstwie muzycznej, która wyraźnie wyróżnia się stylem ponad brzmienie całości materiału, ale także sposobem śpiewania. To szalenie ciekawy utwór. Rockowy u podstawy, brudny i chwytliwy. Najbardziej piosenkowy w formie. Pozornie wycisza wcześniej przyjęty ładunek brutalnych emocji. Pozornie, bo pod koniec Inferno ponownie atakuje blastem, a słuchacz zostaje z powrotem odrzucony za siódmy krąg piekła, w którym znów jest zaskakująco… spokojnie. Zaczyna się bowiem „Ben Sahar”, kolejny melodyjny numer, oczywiście podlany odpowiednią dozą brutalności. Marszowy rytm, za którym kroczą gitary podając chwytliwy riff. Chóry, kipiący wściekłością krzyk Nergala, solówki (ponownie pojawia się motyw a’la „Chant…”). Znów mamy tu rock’n’rollową energię, zwolnienia z bogatymi przejściami na bębnach.
Koniec sielanki! Potężny haust powietrza i oto rusza kanonada. „In The Absence Ov Light”. To zdecydowanie najbrutalniejszy numer na całej płycie. Inferno wreszcie może się wyszaleć, jak na płytach Azarath. Tempo jest zabójcze od samego początku. Membrany głośników wpadają w niekontrolowane wibracje, grożąc samodestrukcją. Gdy nagle… Stop! Ofensywa niespodziewanie staje. Wśród cichych dźwięków instrumentów, Nergal cytuje Witolda Gombrowicza (fragment, który przytoczyłem na wstępie recenzji). Coś niesamowitego…  I kiedy słuchaczowi nadal wybrzmiewa w głowie ta łagodna recytacja, bez ostrzeżenia wraca blast. Biada tym, którzy na wyciszeniu podkręcili sobie głośność. Chyląc się ku końcowi, „In The Absence…” łagodnie wyhamowuje wpadając w transowy, ciężki rytm.
„O Father, O Satan, O Sun!”.
Gdy pojawia się wokal, aż ciarki pełzną po plecach. Potęga! To prawdziwy death metalowy hymn ku chwale... Darski śpiewa tu przejmująco, w jego głosie słychać szczere emocje. Nic na pokaz!
Recenzent brytyjskiego magazynu Terrorizer porównał ten utwór do legendarnego „Inno A Satana” grupy Emperor. Nie wiem, czy do końca słusznie. Oba „hymny” są od siebie różne. Niemniej jednak takie porównanie to wielka nobilitacja, która daje obraz tego, jak wspaniałe i jak bardzo doceniane jest najnowsze dziecko Behemotha.



Produkcyjnie nie można się do niczego przyczepić. Album brzmi potężnie, czysto i selektywnie. Słuchanie go jest prawdziwą przyjemnością, a żaden dźwięk nie umknie uwadze. Nawet nie mając audiofilskiego sprzętu grającego, można w pełni delektować się tym materiałem. Ukłon za to należy się kilku osobom: braciom Wiesławskim oraz Danielowi Bergstrandowi – odpowiedzialnym za pracę w studio. Matt Hyde, człowiek współpracujący m.in. ze Slayerem czy Machine Head, podjął się mixu materiału, zaś mastering to dzieło Teda Jensena – uznanego inżyniera dźwięku z Nowego Jorku, człowieka którego bogata biografia zawodowa obejmuje współpracę z m.in. AC/DC, Kiss, Iron Maiden czy Metalliką.
Warto wspomnieć jeszcze cztery osoby, dzięki którym „The Satanist” ma taki a nie inny kształt ostateczny. Krzysztof Azarewicz – okultysta, filozof i poeta. Kolejny już raz, wraz z Nergalem, czuwał nad tekstami do utworów.
Aranżacje orkiestracji zespół powierzył znakomitemu pianiście, jazzmanowi Arturowi Jurkowi, muzykowi stale współpracującemu z polską czołówką muzyki jazzowej oraz z Teatrem Muzycznym w Gdyni.
Na koniec: Denis Forkas – rosyjski artysta malarz, którego dzieła oraz kaligrafie zdobią ten niesamowicie pięknie wydany album, istny edytorski majstersztyk.
Lustrzaną oprawę oraz logotyp „The Satanist” zaprojektował Zbyszek Bielak, grafik tworzący wcześniej m.in. dla grup Vader, Azarath, Watain czy Ghost B.C.

 
Nawiązując jeszcze do okładki, a konkretnie do „lustra” w edycji z płytą DVD – dłuższą chwilę zastanawiałem się, jaki cel przyświecał autorowi tej koncepcji. 
Uniosłem kartonik na wysokość twarzy i zobaczyłem w nim swoje odbicie. Niewyraźnie. Rozchwiane. Mętne i  niejasne. Zobaczyłem człowieka… 
"Jeśli więc nazwali nas "złem", złem jesteśmy (...)" - Anton Szandor LaVey.




Linki: