czwartek, 23 października 2014

Ciężka jazda nr 10 - recenzja: Decapitated "Blood Mantra"

zespół: DECAPITATED
album: "Blood Mantra"
wytwórnia: Mystic Production - 2014


skład:
Wacław "Vogg" Kiełtyka - gitary, akordeon
Rafał "Rasta" Piotrowski - wokal
Paweł Pasek - bas
Michał Łysejko - perkusja


utwory:
Exiled in Flesh | The Blasphemous Psalm to The Dummy God Creation | Veins | 
Blood Mantra | Nest | Instinct | Blindness | Red Sun | Moth Defect


Prawdopodobieństwo, że jakikolwiek inny zespół deathmetalowy na świecie tak często i tak bardzo osobiście doświadczał w przebiegu kariery realnej obecności Śmierci, jest praktycznie zerowe.
Milcząca postać z kosą zdaje się nieustannie trwać w pobliżu, odciskając swą obecnością silne piętno zarówno na twórczości grupy, jak i niestety także na życiu muzyków.
Tragiczny w skutkach wpadek samochodowy sprzed siedmiu lat, kosztował życie Vitka, zaś Covan do dziś pozostaje w stanie uniemożliwiającym mu powrót do normalnego funkcjonowania.
Równo cztery lata po śmierci Witolda Kiełtyki, 1 listopada 2011 r., cień Ponurego Żniwiarza ponownie zamajaczył za plecami członków zespołu, gdy wracając do Polski z USA, ich samolot lądował awaryjnie bez podwozia na warszawskim Okęciu.
Tak, choć brzmi to dość przerażająco, o Decapitated można powiedzieć, że to formacja w jakimś stopniu „naznaczona”, a nazwa gatunku muzycznego, death metal, w ich przypadku nabiera dodatkowego, wręcz dosłownego znaczenia.
Jednocześnie zespół ten można śmiało określić słowem coraz rzadziej używanym, lecz znakomicie oddającym ich hart ducha. To słowo, to: niezłomni.

" (...) No prayers, our silence is our speech.
No bread, our fear is our feed.
No light, our blindness is our hope.
No warmth, our coldness is our force. (...)"
/"Moth Defect"/




Album „Blood Mantra” jest szóstym studyjnym krążkiem Decapitated. Ze składu, który w 2011 roku nagrywał „Carnival is Forever”, na pokładzie pozostali Wacław „Vogg” Kiełtyka oraz Rafał „Rasta” Piotrowski, który tym razem, poza funkcją wokalisty, jest także autorem wszystkich tekstów (na „Carnival...” za warstwę słowną odpowiadał Jarosław Szubrycht).

Na swej najnowszej płycie, krośnieńscy metalowcy wytrwale podążają obraną wiele lat temu ścieżką. Nadal jest to znakomicie zagrany, intensywnie brutalny, technicznie doskonały death metal. Nie ma tu artystycznego poszukiwania na siłę. Brak eksperymentów, kombinowania i prób zaskoczenia słuchacza czymś „nowym i odkrywczym”. Jest za to twarda konsekwencja, z jaką muzycy serwują nam kolejne porcje wściekłych dźwięków. Właśnie ta „dzikość” jest znakiem rozpoznawczym Decap. Brzmienia tego zespołu nie da się już pomylić z żadnym innym. Wypracowanie własnego, charakterystycznego stylu w muzyce ekstremalnej to obecnie nie lada sztuka. Wiele kapel death czy blackmetalowych przez lata nagrywa praktycznie tę samą płytę, stawiając wyłącznie na coraz większą szybkość i brutalność, zatracając przy tym jakiekolwiek emocje. Inaczej jest w przypadku Decapitated.
Ekipa kierowana przez Vogg'a tworzy muzykę, w której głównym elementem składowym, oprócz instrumentów i głosu jest coś więcej – potężna energia płynąca właśnie z emocji. Doświadczenie i dojrzałość członków zespołu przekłada się nie tylko na perfekcję w graniu. Przekaz zawarty w utworach „Blood Mantra” jest niezwykle silny. Trafia do słuchacza nie tylko przez jego uszy. Tego albumu słucha się całym sobą. Chłonie się go, nasiąka nim. Klimat płyty niemalże oblepia skórę, wżera się w ciało. Po plecach pełzną dreszcze.

Płyta zawiera dziewięć kompozycji. Mało? W żadnym wypadku! Utwory są bardzo rozbudowane, a ponad połowa z nich trwa powyżej 5 minut (najdłuższy ma ich ponad 7). Wszystkie numery są bardzo bogate w brzmienia. Niejednostajne, ciekawie zaaranżowane. Transowe i przykuwające uwagę.
Perkusja łoi niemiłosiernie. Podwójny kick jest jak precyzyjnie mierzone serie karabinów maszynowych. Charakterystycznie "bzyczące" gitary tną bezlitośnie, a wściekły wrzask, jakim raczy nas Rasta dopełnia przyjemnego wrażenia obcowania z perfekcyjnie zestrojonym mechanizmem.

W kwestii wokalu, przyznam bez bicia, że moje pierwsze zetknięcie się z głosem Rafała Piotrowskiego, przy okazji „Carnival is Forever”, obfitowało w mieszane uczucia. Nie byłem do niego zupełnie przekonany. Ogólne brzmienie zespołu zdawało mi się nie współgrać ze stylem wokalisty. Uparłem się jednak i słuchałem tamtej płyty do upadłego. I w końcu chwyciło!
Na „Blood Mantra” partie wokalne od początku trafiły w mój gust. Być może także sam Rasta, przez tych kilka lat w zespole, naturalnie wkomponował się w muzykę. Teraz to już jeden organizm.

Wracając do zawartości płyty – nawet po jej wielokrotnym przesłuchaniu nie potrafię wskazać poszczególnych numerów jako moich zdecydowanych faworytów. Tej płyty należy słuchać jak jednej całości. Porwanie materiału na fragmenty w postaci pojedynczych utworów odbiera mu bowiem jego największy atut – spójność.

Są tu oczywiście „perełki”, które bardziej wchodzą w głowę. Na pewno jest to dynamiczny i niemal przebojowy „Nest” czy hipnotyzujący i wciągający „Blindness” płynnie przechodzący w wyciszający „Red Sun” oraz wyborny i arcyintensywny „The Blasphemous Psalm To the Dummy God Creation”, w którym Rasta chwilami przechodzi samego siebie. 


Poziom produkcyjny płyty, tradycyjnie już, reprezentuje najwyższy światowy poziom. Brzmienie klarowne, selektywne i potężne. Przy całej postprodukcyjnej prefekcji, udało się zachować lekki „brud”, tak ważny w tego typu muzyce.

Uwagę zwraca także świetna oprawa graficzna albumu, której autorem jest Łukasz Jaszak, artysta współpracujący z wieloma wykonawcami sceny metalowej, w tym m.in. z Vomitory, Azarath, Emperor czy Alcest.

W digipacku, poza płytą audio, znajduje się także krążek DVD. Jego zawartość nieco mnie rozczarowała. Oczekiwałem porządnego materiału making-of, ciekawego raportu ze studia, może jakiejś porcji zakulisowych smaczków. To ostatnie w sumie dostałem. Niestety, materiał wideo zatytułowany „Diary 2010 - 2014” okazał się być w zasadzie klipem posklejanym nieco chaotycznie z różnego rodzaju filmików kręconych telefonami i/lub małymi kamerkami. Oczywiście osoba śledząca karierę Decapitated bez trudu rozpozna w nim ludzi i sytuacje, a także dopatrzy się pewnej chronologii zdarzeń, jednakże bardziej przypadkowy widz zapyta po prostu: co to, kurde, było? Zaiste, lepszym miejscem dla takich produkcji jest YouTube niż oddzielny bonus DVD. Szczęśliwie, dodatkowa płyta nie wpływa tutaj na sklepową cenę „Blood Mantra”, a gruby digi fajniej wygląda na półce.
Przynajmniej miałem się do czego przyczepić.

„Blood Mantra” zadebiutował w USA w czołówce listy Billboard'u. Płyta zbiera znakomite recenzje na całym świecie. Plany koncertowe Decapitated wyglądają imponująco. Wszystko wskazuje na to, że zespół ten wszelkiego rodzaju nieszczęścia i dramaty pozostawił już daleko za sobą.

I oby tak dalej!

Dopisek aktualizacyjny z dnia 25.10.2014 r.:
Niestety, muzycy grupy Decapitated ponownie ucierpieli w wypadku samochodowym... 
W piątek, 24 października, bus którym zespół podróżuje po USA w trasie koncertowej z GWAR, uległ wypadkowi w drodze do Nowego Orleanu. Szczęśliwie, tym razem nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. 
Trasa będzie kontynuowana.


Linki:

niedziela, 12 października 2014

Ciężka jazda nr 9 - recenzja: KAT & Roman Kostrzewski "Buk - akustycznie"

zespół: KAT & Roman Kostrzewski
album: "Buk - akustycznie"
wytwórnia: Mystic Production - 2014

skład:
Roman Kostrzewski - wokale
Michał Laksa - bas
Krzysztof "Pistolet" Pistelok - gitara
Piotr Radecki - gitara
Jerzy Piotr Pęczek - perkusja
gościnnie:
Marek Romanowski - kontrabas

utwory:
Czas Zemsty | Śpisz Jak Kamień | Łza Dla Cieniów Minionych | Odi Profanum Vulgus | Spojrzenie | Diabelski Dom cz. 1 | Głos z Ciemności | Robak | Szkarłatny Wir |
Wolni Od Klęczenia | Łoże Wspólne Lecz Przytulne | Trzeba Zasnąć


Nagranie albumu „bez prądu” to dla wykonawcy często duże ryzyko. Można powiedzieć, że w pewnym sensie artysta podejmuje się stworzenia ciekawych coverów własnej twórczości, a dokonanie tej sztuki jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Odłączenie wzmacniaczy i przesterów jest dodatkowo prawdziwym testem umiejętności muzyków. Obnaża wszelkie braki warsztatowe i jak na dłoni ukazuje, czy gra nam artysta, czy rzemieślnik. Oto egzamin z otwartości, wszechstronności i muzycznej wrażliwości.

Istnieją dwa rodzaje produkcji unplugged:
Pierwsza odmiana zwykle prezentuje się następująco: zespół wybiera utwory, muzycy zamykają się w sali prób i kombinują, bawią się, eksperymentują z instrumentarium, niejednokrotnie całkowicie zmieniają aranżację. Znane numery przeistaczają w niemal zupełnie nowe kompozycje. Słuchacz bowiem lubi być zaskakiwany.
Inna droga, to ta na skróty: wybór utworów → wyciągnięcie wtyczek → wciśnięcie przycisku „record”. Odegranie materiału akord w akord, bez zbędnego ryzykanctwa. 


Którą drogę wybrał Roman Kostrzewski?

Płytę „Buk – akustycznie” mam od kilku tygodni. Przez ten czas zdążyłem wielokrotnie posłuchać całego materiału. Jako miłośnik twórczości formacji Kat, postanowiłem podejść do tematu możliwie wnikliwie i dokładnie, a przede wszystkim obiektywnie, zapominając na ten czas, jak ważna jest dla mnie muzyka tego zespołu.

I niestety, nie postawię temu albumowi pomnika. A Diabeł mi świadkiem - chciałbym...

Na długo przed wydaniem najnowszej płyty, Kat z Romanem, na koncertach wplatał w setlistę akustyczne wersje zarówno klasyków jak i utworów z poprzedniej studyjnej płyty „Biało Czarna”, co spotykało się z wyłącznie pozytywnym przyjęciem przez publiczność. Wtedy w zespole zrodził się pomysł, by opracować i wydać krążek w takim właśnie stylu.

Nieszczęśliwie, panowie weszli do studia z ukierunkowaniem na – wcześniej wspomnianą – drogę „na skróty”. To, co świetnie sprawdzało się podczas występów, tutaj zawiodło.
Na płycie znalazło się dwanaście utworów, z czego dziewięć to absolutne klasyki, jak choćby „Czas Zemsty”, „Diabelski Dom cz. 1” czy „Odi Profanum Vulgus”, dwa numery z „Biało Czarnej” oraz jeden instrumental. Tracklista mocno elektryzująca każdego fana katowickiej formacji. Od razu budzi się ciekawość: jak to będzie brzmiało? Jak zagrali ostre partie na akustykach? Czy udanie przekuli najczystszy, twardy metal w łagodną materię, nie niszcząc przy tym jego struktury?
To ostatnie akurat się udało... „Buk – akustycznie” zawiera w sobie niemal wyłącznie znakomicie odegrane utwory, praktycznie bez jakiejkolwiek zabawy aranżacjami. Instrumenty brzmią bardzo dobrze, lecz niestety styl gry nie odbiega od wersji oryginalnych. Każdy z muzyków gra równo jak maszyna, nie siląc się na choćby odrobinę improwizacji. Te same akordy, te same partie solowe. 

Głosem i charyzmą Romana Kostrzewskiego można by obdzielić niemal całą polską scenę muzyczną, a i dla świata dużo by jeszcze zostało. Kat w wersji „bez prądu” to jeszcze więcej Romana (i to jest znakomite). Jego wokal jest tu bardziej wyeksponowany, śpiewane słowa są czytelniejsze niż zwykle. Można się prawdziwie zasłuchać i na nowo odkrywać jego specyficzne, trudne lecz hipnotyzujące wiersze.


Ewidentną pomyłką jest dla mnie umieszczenie na tej płycie utworów z „Biało Czarnej”, które brzmią i-den-tycz-nie, jak oryginały. Jedyną różnicą jest brak przesteru. Nie wiem, być może są to jeszcze zbyt „świeże” numery, by pasowały do reszty. A może są zbyt proste kompozycyjnie i nie było „z czego” ciekawie zagrać? Wybitnie uwypukliło się to po wykonaniu ich na akustykach (co ciekawe, w oryginalnych wersjach są fenomenalne). Na tle starszych utworów, w których powstawaniu główny udział miał Piotr Luczyk, wypadają raczej blado. Nawet Kostrzewski ich nie ratuje. Wokale brzmią w nich tak, jakby po prostu przeklejono ścieżki z normalnej, „prądowej” sesji, choć z całą pewnością tak nie było. To po prostu efekt jego olbrzymiego doświadczenia i rutyniarstwa. Tylko czy ta rutyna nie tłumi nieco artyzmu?

Wspaniała niespodzianka czeka natomiast w zamykającym płytę utworze „Trzeba Zasnąć”. Jaka? Powiem tylko, że transowa, płynąca i zjawiskowo piękna swą treścią.

Owszem, wiele jest albumów unplugged nagranych w taki właśnie sposób – ot, po prostu. Nagranie własnych utworów bez poważnych przeróbek aranżacyjnych, dokonując jedynie zmiany brzmienia instrumentów nie jest w żadnym wypadku czymś złym. Nie jest błędem, ani lekceważeniem fanów. Nie przypuszczam także, by był to zwykły skok na kasę, przynajmniej nie w przypadku Kata i Romana Kostrzewskiego. Jak chcieli – tak zrobili. Wyszło do bólu poprawnie i fachowo. Wielu ludzi będzie to wydawnictwo chwalić i oczywiście będą mieli rację. Bo to nie jest zła płyta! Po prostu ja miałem apetyt na coś więcej, niż "The Best Of" zagrany przy wywalonych korkach. 
Ależ szkoda, że to nie jest koncertówka...


Linki: