środa, 20 lipca 2016

Ciężka jazda nr 15 - recenzja: Nomad "Tetramorph"

zespół: Nomad
album: "Tetramorph"
wytwórnia: Witching Hour Productions - 2015


skład:
Bleyzabel Balberith – wokal
Patrick Seth Bilmorgh – gitara
Nameless Immenus – gitara
Groshek – bębny
Rothep Patiel – bas


utwory:
Tetrawind | Tetrawater | Tetrafire | Tetraearth 

Zacznę od cofnięcia się o pięć lat. W 2011 roku Nomad wydał album, który wywołał u mnie gwałtowny opad szczęki.
Płyta zatytułowana „Transmigration of Consciousness” to czterdzieści minut fenomenalnych dźwięków, którym nawet na chwilę nie ośmiela się przeszkodzić cisza. Nie istnieje tu pojęcie przerwy między utworami. Każda sekunda krążka została po brzegi zagospodarowana przez najmroczniejszą z mrocznych treść.
Kto nie słuchał „Transmigration...”, powinien tę zaległość nadrobić jeszcze przed wrzuceniem do odtwarzacza ostatniej płyty formacji z Opoczna. „Tetramorph” jest bowiem dźwiękowym dziedzicem swego poprzednika. Dziedzicem, który choć wystarczająco uzbrojony w mocne i szlachetne geny, postanawia nadal ewoluować.

Tetramorf – symbol czwórpostaci, znany już od czasów kultu boga Mitry. Wizualizacja czterech najważniejszych gwiazdozbiorów Babilonu. Byk, Lew, Orzeł oraz Wodnik / Człowiek. Personifikacja czterech żywiołów. Wielowiekowy, uniwersalny znak wiedzy, nauki i natury, a także magii czy religii. To na nim Nomad oparł filozofię swego mini albumu.

 fot: Burning Abyss 'zine

„Tetramorph” to, a jakże, cztery utwory, utrzymane w rozpoznawalnym, charakterystycznym dla Nomad stylu. Jest to oczywiście death metal wysokiej jakości. Rozbudowane, lecz nie rozwlekłe, kompozycje nie są zwyczajną ścianą brutalnego jazgotu. Bogate aranżacje obfitują w zmiany tempa, klimatu i nastroju.
Piętnaście minut, bo tyle trwa opisywana przeze mnie płyta, upływa błyskawicznie. Otwierający ją, dynamiczny i doskonale wprowadzający w album „Tetrawind” niepostrzeżenie przechodzi w transowy, wciągający „Tetrawater”. „Tetrafire” to według mnie najbardziej rozbudowany i diabelnie chwytliwy numer, który konkretnie wkręca się w głowę. Płytę zamyka „Tetraearth”. Niczym wyszeptana zaschniętym gardłem modlitwa, przemija nie wiadomo kiedy. 
Utwory na krążku wzajemnie się uzupełniają. Kolejny jest naturalnym następcą poprzedniego a ostatni może prowadzić wprost ku pierwszemu. Choć każdy może z powodzeniem istnieć jako samodzielny byt, dopiero połączone w jedno odsłaniają pełnię swej wyjątkowości. Oto symbol Tetramorf wykuty w metalu.
 
Z całą pewnością nie jest to muzyka tworzona „pod publiczkę”. Zapomnijcie o lekkim i łatwym odbiorze. To piekielnie inteligentne dzieło sztuki. Czuje się, że Nomad tworzy przede wszystkim dla siebie, bez oglądania się na pochlebców czy kłanianiu się klakierom.

„Tetramorph”, podczas słuchania, daje mi niemal bliźniaczo podobny pakiet wrażeń co ostatnie dzieła Mayhem. Dostrzegam tu pewne podobieństwa w strukturze kompozycji, surowości brzmienia, w ładunku emocji i formie ich przekazu. Dotychczas to głównie twórczość Norwegów sprawiała, że dźwięki, które płynęły z głośników wiernie odzwierciedlały silnie skoncentrowaną dawkę najmroczniejszej energii, jaką może dusić w sobie istota ludzka. Muzyka Nomad również zawiera owo mroczne, magiczne „coś”, powodujące przyjemny dreszcz pełznący po plecach w ślad za każdą wybrzmiewającą nutą.

Za płytę „Tetramorph” ukłony i wyrazy uznania należą się również wytwórni. Witching Hour Productions kolejny raz udowodniło, że nawet mini album może być wydany elegancko i z pomysłem. Unikalny wykrojnik digi packa oraz znakomita oprawa graficzna sprawiają, że dzieło grupy Nomad jest w pełni kompletne i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. 

                                                                                              fot: WHP
 
Apetyt został rozbudzony, a moje oczekiwania wobec pełnego albumu są teraz bardzo wysokie, lecz o ich zaspokojenie jestem dziwnie spokojny. Pozostaje mi tylko ćwiczyć cierpliwość.