piątek, 21 lutego 2014

Cięzka jazda nr 5 - recenzja: Kreator "Phantom Antichrist"

zespół: KREATOR
album: "Phantom Antichrist"
wytwórnia: Nuclear Blast Records - 2012

skład:
Miland "Mille" Petrozza - gitary, wokal
Sami Yli - Sirniö - gitary, gitary akustyczne, wokal
Christian "Speesy" Giesler - bas
Jürgen "Ventor" Reil - perkusja




utwory:
Mars Mantra | Phantom Antichrist | Death To The World | From Flood Into Fire | Civilization Collapse | United In Hate | The Few, The Proud, The Broken | Your Heaven My Hell | Victory Will Come | Until Our Paths Cross Again



Pozostaję wiernym wyznawcą Kreatora, odkąd dawno temu pierwszy raz usłyszałem album „Pleasure to kill”, kupiony za kilka złotych na jakimś warszawskim bazarze (oryginalna, niemiecka, mocno przechodzona kaseta). Każde kolejne dzieło tej niemieckiej machiny chłonę jak menel spirytus – niemal przez skórę. Dźwięki, które Mille Petrozza i spółka produkują od ponad 30 lat są uzależniającym, najczystszym w formie thrash metalem. Agresywnym, wściekle szybkim, brudnym i ostrym.


Gdy tylko ukazał się „Phantom Antichrist”, dumnie zapowiadany już kilka miesięcy przed premierą, pognałem do sklepu.  Okładka, logo, tytuł – wszystko się zgadzało. Miałem w łapach nowego Kreatora! Błyskawicznie zerwałem folię i wcisnąłem krążek do odtwarzacza. Na intro „Mars Mantra” przejrzałem szybko booklet – oprawa graficzna jak należy. Szybki rzut oka na teksty – tradycyjnie, czyli jak najbardziej ok, po „kreatorowemu”. Ruszyłem więc do domu, ale jadąc totalnie nie mogłem skupić się na muzyce. Pomimo tego, że car audio mam więcej niż przyzwoite, a głośność ustawiłem na tryb „jadę sam – walcie się”, dźwięk niespecjalnie trafiał w moje uszy. Stojąc na światłach na chwilę udało mi się skoncentrować. W słabym momencie… „Co jest? Linkin Park?? Z Sabatonem???” – pomyślałem, zerkając na wyświetlacz. Byłem pewien, że przypadkiem przełączyłem z płyty na radio. Niestety, tak nie było. To grał najnowszy Kreator, a konkretnie utwór „From flood into fire”, który zbliżał się do końca. Szczęka opadła mi na kolana. Przełączyłem na radio, gdzie akurat puszczali „Run to the hills” i pozostałem przy częstotliwości 94 FM aż do zaparkowania w garażu. „Coś musiało mi się przesłyszeć” – myślałem czekając na windę. „Phantom Antichrist” leżał grzecznie w mojej kieszeni. Postanowiłem przesłuchać płytę od początku do końca, na spokojnie, w domu. Jednakże ziarno niepokoju zostało już zasiane…

Odpaliłem płytę ponownie i rozsiadłem się przy głośnikach z ambitnym postanowieniem wysłuchania albumu dokładnie. Bez względu na to, co będzie mi dane usłyszeć.
Po intro, od razu uderzył utwór tytułowy. „Tak! Na pewno w samochodzie się przesłyszałem” – stwierdziłem. Szybka, bezkompromisowa kompozycja wściekle zaatakowała już od startu. Jest dobrze! Jednak im dalej płynął ten kawałek, tym bardziej coś mi nie pasowało w jego brzmieniu. Było zbyt… gładkie. Następny w kolejności, „Death to the world” zrobił na mnie lepsze wrażenie. W tym numerze czuć ducha dawnego Kreatora. Bardzo przyjemnie się go słucha. Tylko czemu to zwolnienie pod koniec…? Przerywać taką galopadę to wszak zbrodnia!
Kolejnym numerem był wspomniany wcześniej „From flood into fire”. Czyli jednak słuch mnie nie mylił… Pozująca na hymn kompozycja, emanująca tanim, pseudobitewnym zadęciem z tą nieszczęsną wstawką wokalną żywcem wyjętą z amerykańskiego numetalu. Potem rzewne solo. Płakać mi się zachciało. 60 zł poszło psu w zadek…
„Civilization collapse” - pomimo łagodnego wstępu, utwór  zdołał nieco zatrzeć niesmak, jaki pozostawiło  poprzednie „dzieło”. Szybko, melodyjnie – konkretnie.  Przyjemny dla ucha atak bębnów, jadowity wokal Mille (w końcu pasujący do muzyki), gitary młócące niemiłosiernie. Na to czekałem! Jedyne moje „ale”, to ta wypieszczona produkcja, z którą koniec końców musiałem się niechętnie pogodzić.
„United in hate” – tytuł obiecujący, łagodny początek zwiastujący w tym gatunku nadchodzącą burzę, wszystko fajnie. Ale w refrenach to kolejny „stadionowy” track, do łatwego skandowania przez publiczność. Rozczarował mnie nieco.
„The few, the proud, the broken” to znów grzeczny, jak na Kreator, numer. Taki do rytmicznego przytupu. Kurde, czy o to chodzi w thrashu? Owszem, jest diabelnie szybka podwójna stopa, wściekły głos, ale skąd te rozbudowane, kolorowe jak skorupki M&Msów, solówki? Jak mawiał pewien mój znajomy fachowiec od budowlanki: „Panie, to ni w pi..dę, ni w oko”.  Tym bardziej nie w ucho…
„Your heaven my hell” to już zupełna ballada rodem z kapel NWOBHM. Spokojnie mógłby ten numer wykonywać Iron Maiden. Z wokalem Bruce’a Dickinsona tylko by zyskał. Ale nie – to dla Żelaznej Dziewicy zbyt prosta kompozycja. Niemniej wpada w ucho. Dziwne.
Następny utwór, „Victory will come”, to naprawdę mocny punkt tej płyty. Zaczyna się szalenie dynamicznie i tak trwa, bez przesadnego natłoku zbędnych ozdobników. Piękne solówki oczywiście znowu są, lecz tutaj nienachalnie wpisują się w konwencję. Oby ten tytuł zwiastował nadejście naprawdę „zwycięskiego”, kolejnego albumu Kreator. Nieszczęśliwie, początek numeru nieodparcie kojarzy mi się z Children of Bodom, a tej kapeli po prostu nie trawię. Dobrze, że ten moment szybko ustępuje pola właściwej muzyce.
Album zamyka „Until our paths cross again”, z iście maidenowskim otwarciem i marszowym, skandowanym rozwinięciem. Refren z kolei ponownie brzmi, jakby siłą odebrano go Szwedom z Sabaton – do walki, bracia! Zwyciężymy! I tak dalej… (a ja mam uczulenie na Sabaton).
Drogi Kreatorze, nim nasze ścieżki znów się skrzyżują, popracujcie nad agresją, bo chyba z wiekiem zaczynacie skocznie tetryczeć, szukając inspiracji nie tam, gdzie trzeba.
Dlaczego album legendy europejskiego thrashu brzmi, jakby stworzyli go młodzieńcy szukający dopiero muzycznych inspiracji? Czy to wina tej potwornie cukierkowej, wyszlifowanej produkcji? Nie chce mi się wierzyć, że Kreator wyjałowił się całkiem ze swojej wściekłości, dynamiki i agresji. Panowie – wygońcie w diabły waszego producenta! Olejcie oczekiwania wytwórni, z którą właśnie podpisaliście kontrakt! Od nowa poczujcie, czym jest thrash metal, którego ojcami jesteście, czy chcecie, czy nie. Przypierdolcie nam, fanom spragnionym regularnej rzeźni, prosto w pyski ładunkiem o wysokiej zawartości tego, z czego od tylu lat jesteście znani. Plujcie jadem!
Takie były moje bezpośrednie odczucia i refleksje po pierwszym, drugim i trzecim przesłuchaniu „Phantom Antichrist”. Wylewały się ze mnie niemal wyłącznie pretensje, zażalenia i zwyczajna złość  starego metalowca, który poczuł się odrobinkę oszukany.
 
Niedługo miną dwa lata. Moja głowa odpoczęła od ostatniego Kreatora, zaś płyta "Phantom Antichrist" ponownie zagościła w odtwarzaczu. Przerwa swoje zrobiła. Zdążyłem ochłonąć.
Z perspektywy czasu uważam, że to bardzo porządny album. Dynamiczny, energetyczny, wpadający w ucho i dający sporo przyjemności ze słuchania.  Wciąż jednak obstaję przy zdaniu, że jego produkcja jest zbyt  idealna i wypieszczona. Ktoś najzwyczajniej przegiął w postprodukcji, starając się zapewne uzyskać brzmienie możliwie jak najbardziej przystępne i klarowne. Według mnie, nie tędy droga, ale być może nie rozumiem współczesnej polityki wytwórni płytowych, choć akurat po Nuclear Blast nie spodziewałbym się takiego podejścia czy jakichś nacisków na, było nie było, legendę sceny metalowej. Więc może Mille Petrozza naprawdę z wiekiem łagodnieje? Tego bym nie życzył ani sobie, ani Wam, ani przede wszystkim samej kapeli.
Gdybym, wzorem niektórych magazynów muzycznych, wystawiał albumom noty od 1 do 10, musiałbym Kreatorowi  przyznać dwie. W kategorii albumu metalowego, panowie dostaliby ode mnie 8,5/10, jeżeli  zaś miałbym wydać werdykt w rankingu na „album grupy Kreator”, byłbym zmuszony pokazać maksymalnie notę 4/10. Przykro mi niezmiernie. Wsiadłem do Corvette, którego konstruktor zamontował w nim (dość porządny) silniczek elektryczny. Przyspieszenie jest, można zadać szyku na ulicach, ale gdzie się podział ten legendarny ryk potężnej benzynowej jednostki i drażniący acz przyjemny zapach spalin…?
Lepsze jest wrogiem dobrego.

 

Linki:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz